Dzień 9 (15 lipca) – powrót do Santa Cruz. Rano budzi nas rzęsisty deszcz. Próbujemy trochę przeczekać, ale nie wygląda to za ciekawie. Dzisiejszy dzień ma być trochę luźniejszy. Żeby dotrzeć do drogi, gdzie będziemy łapać „stopa” mamy do pokonania zaledwie 7 km. Co to dla nas. Wejście na szlak PR3 odnaleźliśmy już wczoraj. Okazuje się, że wcale nie będzie tak łatwo. Oprócz padającego deszczu musimy uporać się z ponad 600 metrowym klifem. W ciągu pierwszych dwóch godzin pokonujemy zaledwie 3 km. Dobrze, że przedzieramy się przez gąszcz roślinności, przynajmniej tak mocno nie mokniemy. Po wejściu na samą górę kompletnie nic nie widać. Ledwo dostrzegamy oznakowanie szlaku. O dzisiejszych atrakcjach możemy zapomnieć. Miały to być cztery niewielkie kaldery: Branca, Seca, Comprida i największa Negra. Po siedmiu kilometrach, przemoczeni, docieramy do drogi asfaltowej. Są tak gęste chmury, że mamy wątpliwości w jakim kierunku łapać podwózkę. Widząc przemoczonych turystów zatrzymuje się nam pierwszy samochód. Co ważne jedzie w dobrą stronę. Tym sposobem bardzo wcześnie meldujemy się w Santa Cruz. Udajemy się do uprzednio zarezerwowanego pensjonatu Malheiros Serpa (http://www.malheiros.net/en/home). Tylko 10 minut spacerem od lotniska. Pokój mały (40 euro), osobista łazienka, ale na korytarzu, rano śniadanie. Położenie pensjonatu nieciekawe, blisko pasa startowego i skrzyżowania ulic. Ale to tylko jedna noc. Mamy dużo czasu. Robimy pranie i udajemy się na plaże. W końcu czas na odpoczynek. Podsumowując: trochę luźniejszy dzień, robimy w sumie 17 kilometrów. Spostrzegamy, iż w każdej miejscowości, nawet tej najmniejszej, zawsze są do dyspozycji darmowe toalety. Przy plażach również natryski. Jutro czeka nas podróż na najdłuższą wyspę archipelagu centralnego – Sao Jorge.
Faja Grande w całej okazałości
Mozolna wspinaczka na klif
Santa Cruz na wyspie Flores
W oddali Corvo, widok z plaży w Santa Cruz
Naturalne baseny kąpielowe
Dzień 10 (16 lipca) – czwarta wyspa SAO JORGE. Lot mieliśmy o 10.30. Do lotniska 10 minut spacerkiem, można było się więc wyspać. Najtańszy sposób dotarcia na Sao Jorge to lot do Horty na Faial i przesiadka na prom (bezpośredni przelot był dużo droższy). Tym sposobem przynajmniej mieliśmy dużo czasu, żeby zwiedzić portowe miasteczko. O 11.15 meldujemy się w Horcie, tzn. w Castelo Branco. Do miasta jest 10 kilometrów, droga prowadzi wzdłuż wybrzeża. Po krótkim namyśle idziemy pieszo. Pogoda piękna, słońce nieźle przygrzewa. Mamy czas aż do 18.00. Faial jest naszą tranzytową wyspą. Będziemy na niej po raz trzeci w ostatnim dniu pobytu (z Horty odlatujemy do Lizbony). Po przybyciu lokalizujemy nasz port. Leży on na końcu miasta. Można się pomylić, bowiem najpierw wita nas port rybacki i przepiękna marina. Tradycją jest ozdabianie nabrzeża przez przybyłych żeglarzy własnoręcznie wykonanymi malunkami. Dzięki temu po wielu latach wygląda ono jak kolorowa mozaika. Udało się nam znaleźć również polski akcent na biało czerwonym tle. Po tym spacerku pora na kawę. Bardzo blisko znajduje się knajpka Cafe Sport. Właściwie to tawerna znana miłośnikom żeglarstwa, prowadzona nieprzerwanie od 1918 roku. Dawniej można tu było zostawiać korespondencję pocztową i w ten sposób komunikować się z rodziną. Powoli zbliża się godzina odpłynięcia promu. Udajemy się do portu podziwiając monumentalną górę na sąsiedniej wyspie Pico. Tym razem przypływa prom jaki wcześniej znaliśmy. Przed nami niecałe 1,5 godziny podróży na Sao Jorge. Po drodze zatrzymujemy się na krótko w Sao Roque na wyspie Pico. Na promie zauważamy turystów, których wcześniej już widywaliśmy. Pewnie w podobny sposób zwiedzają archipelag azorski. Przed dziewiętnastą dobijamy do miasteczka portowego Velas na wyspie Sao Jorge. Przyszedł czas na znalezienie jakiegoś lokum. Przy samym porcie, na ulicy Conselheiro Dr. Jose Pereira, natrafiamy na hostel Al-Residencial Neto . Są wolne pokoje. Nasz był mały (45 euro) z dużą łazienką, śniadaniem i widokiem na port. To najszybciej znaleziony nocleg do tej pory. Jeszcze wieczorny spacer po miasteczku i idziemy spać. Podsumowując: do naszego konta dopisujemy 19 kilometrów. Dzień w podróży, ale pełen wrażeń. Po trzech wewnętrznych lotach stwierdzamy, iż samoloty są punktualne i zapełnione. Bilety na okres wakacyjny lepiej więc kupować z wyprzedzeniem.
Widok na Pico w drodze do Horty
Jedyna piaszczysta plaża na Faial
Kolorowe malunki zostawiane przez żeglarzy
Tawerna Cafe Sport
Horta Przybył nasz prom na Sao Jorge
Widok na Hortę z nabrzeża
Wulkan Pico na wyspie Pico
Kościół Świętego Jerzego w Velas na Sao Jorge
Dzień 11 (17 lipca) – Faja de Ouvidor Na dzisiejszy dzień nie mieliśmy sprecyzowanych planów. Chcieliśmy się tylko dostać na północną część wyspy, gdzieś w połowie drogi do jutrzejszego celu – Faja Dos Cubres. Po dotarciu w jakieś fajne miejsce będziemy szukać noclegu. Przeprawę na drugą stronę wyspy trzeba zacząć na wysokości miejscowości Urzelina. Odcinek do Urzeliny to główna droga, dlatego postaramy się ją pokonać „stopem”. Opuszczamy Velas , po przejściu niecałych 3 kilometrów wreszcie łapiemy podwózkę. Zauważamy, iż na większych wyspach zajmuje to trochę więcej czasu. Miejscowa Pani nie bardzo wie , gdzie znajduje się droga rozpoczynająca przeprawę na drugą strony wyspy. Wysiadamy na początku miejscowości Urzelina. Po krótkim obejściu całej wioski udaje się nam uzyskać informacje o dalszym kierunku naszej wyprawy. Sao Jorge jest bardzo wąską i długą wyspą. Liczy 56 km długości i tylko 8 szerokości. Jej charakterystyczną cechą jest duża różnica wysokości i gwałtownie wznoszące się z poziomu morza wybrzeże. Centralny masyw górski, który musimy pokonać przekracza 1000 m npm. Dlatego droga prowadzi cały czas pod górę. Z każdym kilometrem, a co za tym idzie większą wysokością, coraz bardziej pogarszała się pogoda. O pięknych widokach możemy na razie zapomnieć. Po przejściu 12 kilometrów nadarza się szansa na złapanie „stopa”. Zatrzymuje się farmer wracający ze swoich pastwisk. Dojeżdżamy do Norte Grande. Gdy chcemy wysiąść, Pan podjeżdża na piękny punkt widokowy, po czym z powrotem odwozi nas do swojej wioski. Tak nam się spodobał ten miradouro, że postanawiamy wrócić na niego jeszcze raz. To Faja de Ouvidor, położony wysoko na klifie. W oddali widać niewielką osadę o tej samej nazwie, zaledwie kilkanaście domków. Chcemy tam zostać na noc. Przed nami bardzo zygzakowata droga. Łapiemy kolejną okazję w dzisiejszym dniu. Pytamy się młodego małżeństwa o jakieś kwatery prywatne. Niestety, twierdzą , że raczej nic nie znajdziemy. W Faja de Ouvidor natrafiamy na jedyną knajpkę, tuż koło niewielkiej przystani. Zrezygnowani zagadujemy właściciela o jakieś kwatery prywatne. Po krótkiej chwili idziemy z nim na pobliski klif. Zostawia nas wraz ze swoja mamą, która pokazuje nam klimatyczne miejsce. Za 40 euro mamy do dyspozycji typowy azorski domek urządzony w wiejskim stylu. Wędrując po wyspach dużo razy mijaliśmy podobną zabudowę i bardzo byliśmy ciekawi jak taka mała chatka wygląda w środku. Przekonamy się niebawem. Podsumowując: aplikacja endomondo notuje kolejne 22 km. Zauważamy, że na wyspach nie ma problemu z komunikacją w języku angielskim. Mieszkańcy chętnie udzielają turystom pomocy.
Velas na wyspie Sao Jorge
Kościół Nossa Senhora das Neves w Norte Grande
Miradouro Faja de Ouvidor na osadę o tej samej nazwie
Widok z okna sypialni domku na klifie
Kuchnia w naszej wiejskiej posiadłości
Faja de Ouvidor na wyspie Sao Jorge Faja de Ouvidor na wyspie Sao Jorge
Dzień 12 (18 lipca) – Faja dos Cubres i Faja da Caldeira do Santo Cristo. Wizytówką wyspy są przepiękne klify i leżące u ich podnóży „faja”. Faja to nic innego jak formacja geograficzno-geogoliczna. Jest rzadko występującym zjawiskiem, głównie na Sao Jorge. To nic innego, jak płaskie, półkoliste kawałki lądu powstałe po skalnych osuwiskach, lub po spłynięciu do podnóży wyspy lawy. Często, oprócz żyznej ziemi, mieszczą one również niewielkie jeziorka. Tak jest w przypadku faja, które są naszym dzisiejszym celem. Przed nami zapowiada się długi dzień. Najpierw trzeba wydostać się z Faje de Ouvidor. Idziemy krętą drogą cały czas pod górę. Musimy wdrapać się na wysokość ponad 500 m npm. Z pobliskiego Norte Grande kierujemy się na Norte Pequeno. Na razie idziemy drogą asfaltową, mijając kolejne wioski. Po przejściu 8 km docieramy do Norte Pequeno. Przed nami sześć kilometrów zejścia w dół nad sam ocean do Faja dos Cubres. Tu również jest asfalt, żeby ułatwić turystom dotarcie tam za pomocą taksówki. Najgorsze, że jak zejdziemy to znowu będziemy musieli wejść na wzgórze tym razem wysokie na 750 m , ale już szlakiem. Docieramy do chyba najładniejszego punktu widokowego na wyspie. Piękne klify, a u ich podnóży faja zalane jeziorkami. Po tym spektaklu udajemy się krętą drogą cały czas opadającą w dół. Doprowadza nas do samej wioski. Faja dos Cubres to kilkanaście zabudowań, jeden kościółek i oczywiście niewielki bar. Jest również parę taksówek, bowiem kończy się tu pieszy szlak PR1. Prowadzi on z Serra do Topo poprzez Caldeira Santo Cristo. My będziemy chcieli pokonać go w przeciwnym kierunku. Idąc wzdłuż wybrzeża po następnych 5 km dochodzimy do jeziorka na Faja da Caldeira S.C. Napotykamy na typową azorską zabudowę z miejscowego kamienia wulkanicznego. Nad samym jeziorem mała przystań i klika kolorowych łódek. Utworzono tu naturalny rezerwat przyrody ze względu na występujące w lagunie małże. Bardzo klimatyczne miejsce. Teraz przed nami tylko ostra wspinaczka. Droga prowadzi przez las. Tuż obok szlaku odbija ścieżka do ukrytego wśród gęstej roślinności wodospadu. Napotykamy tam na turystów uprawiających canyoning, czyli zjeżdżanie na linie z wodospadu. Po 26 kilometrach marszu docieramy wreszcie do Serra do Topo. Trochę jesteśmy przerażeni, bo to zupełne pustkowie. Nie ma żywej duszy, tylko droga asfaltowa ciągnąca się wzdłuż grzbietu wyspy. Po jakiejś pół godzinie jedzie pierwsze auto. Zabiera nas do miejscowości Caletha. Dalej łapiemy okazję prawie do samego Velas. Przed nami jeszcze znalezienie noclegu. Jesteśmy bardzo zmęczeni, więc idziemy do tego samego hostelu. Niestety wszystkie pokoje są zajęte. Obeszliśmy całe Velas i nic. A to dlatego, że akurat odbywał się jakiś festiwal kapel. Trafiamy do hotelu z wolnym ostatnim pokojem. Mimo iż kosztował aż 75 euro bez zastanowienia w nim zostajemy. To leżący nad samym portem Casa Do Antonio z wszelkimi wygodami i pięknymi widokami. Po tak męczącym dniu na pewno dobrze w nim odpoczniemy. Podsumowując: zrobiliśmy tylko kilometr mniej (33 km) niż nasz dotychczasowy rekord na Azorach. Sao Jorg to wyspa z przepięknymi widokami ze względu na ostro opadające zbocza górskie. Stwierdzamy również , że na mniejszych wyspach z komunikacją miejską jest bardzo kiepsko. Dobrze, iż nie ma jakichkolwiek problemów z poruszaniem się „na stopa”.
Najładniejszy punkt widokowy na Sao Jorge
Faja dos Cubres
Faja dos Cubres
Typowy kościółek tym razem w Faja dos Cubres
Caldeira do Santo Cristo
Domy mieszkalne na Faja da Caldeira do Santo Cristo
Faja da Caldeira do Santo Cristo
Dzień 13 (19 lipca) – piąta wyspa – PICO Po pysznym i obfitym śniadaniu udajemy się na prom, na wyspę Pico. Przypływa punktualnie, ruszamy o 9.55 . Po niecałej 1,5 godzinie dobijamy do małego miasteczka – Madaleny. Dzisiaj mamy bardzo luźny dzień. Naszym jedynym celem jest dotarcie jak najbliżej podnóża największego szczytu i tam znalezienie noclegu. Wierzchołek wulkanu Pico jest największym wzniesieniem w obrębie Grzbietu Atlantyckiego, oraz najwyższym szczytem Portugalii – 2351 m n.p.m. Jutro zamierzamy go zdobyć. Wykorzystując wolny czas zwiedzamy Madalenę. To niewielkie miasteczko, zaledwie kilka ulic i mały ryneczek. Bardzo ładny kościół de Santa Maria stojący nieopodal portu frontem skierowany na sąsiednią wyspę Faial. Po tym spacerku kierujemy się za miasto do głównej drogi. Mijamy mnóstwo winnic w charakterystycznych dla tego regionu zagonach z miejscowego kamienia. Mają one na celu osłaniać rośliny przed słonym wiatrem. Po przejściu 2 km łapiemy okazję do Sao Mateus. Pierwszy raz nam się zdarzyło, iż miejscowy kompletnie nie znał angielskiego. Pokazujemy na mapie gdzie chcemy wysiąść, a on zaczął jakieś wywody po portugalsku. Całą drogę coś nawijał i kompletnie mu nie przeszkadzało, że go nie rozumieliśmy. W Sao Mateus o hostelu można zapomnieć. Pozostaje jedynie jakaś kwatera prywatna. W knajpce zostajemy skierowani do leżącego naprzeciw sklepiku. Tam z kolei jakiś Pan zabiera nas swoim autem do innego sklepu. Zostawia nas i prosi abyśmy chwilę poczekali. Po paru minutach przyjeżdża inny Pan, z którym jedziemy do domku położonego na wzgórzu. Jak widać mała wioska, pełna współpraca, wszyscy się znają. To najtańszy nocleg do tej pory na Azorach (25 euro). Pokój z pięknym widokiem na ocean u podnóża samego wulkanu. Pogoda dopisuje , więc idziemy nad Atlantyk odpoczywać. Podsumowując: dzień na regenerację sił, przeszliśmy 11 kilometrów. W najbardziej oddalonych (Corvo), i tych najmniejszych miejscowościach, łatwo jest znaleźć niedrogi nocleg u mieszkańców.
Port w Madalenie na wyspie Pico
Wiatrak tuż przy porcie
Winnice w zagonach z miejscowego kamienia
Typowy kościół tym razem w Sao Mateus na wyspie Pico
Kilkusetletnie smokowce
Plaża w Sao Mateus
Dzień 14 (20 lipca) – Montanha do Pico Wcześnie rano nie budząc gospodarzy wymykamy się z domu. Tuż za domem odbija drużka asfaltowa mająca doprowadzić nas prawie pod sam szczyt. Na Pico nie ma typowych szlaków turystycznych. Trzeba dostać się do Cabeco das Cabras na wysokość 1223 m n.p.m. , skąd zaczyna się 4 kilometrowy górski szlak na wierzchołek. Większość turystów dociera tam autem. My postanowiliśmy zdobyć szczyt od zera, a nie od połowy wysokości. Z każdym pokonanym kilometrem jesteśmy coraz wyżej. Na razie nie jest stromo, ale mimo wszystko, cały czas pod górę. Pogoda dopisuje, co jakiś czas słońce przykrywają chmury. Po przejściu 13 km docieramy do schroniska leżącego tuż obok szczytu Cabeco das Cabras. Aby wejść na szlak wypełniamy formularz podając swoje dane. Pani była trochę zdziwiona, że nie możemy wpisać nazwy hotelu, w którym mieszkamy. Poprosiła abyśmy w takim razie podali adres wypożyczalni auta , którym przyjechaliśmy. Na co my odpowiadamy, iż dotarliśmy pieszo. Dała więc za wygraną o nic więcej już nie pytając. Dostajemy dokładną mapę ze szlakiem i gps, aby w razie czego mogli nas zlokalizować. Za całość płacimy 10 euro od osoby. Trochę się tym wszystkim wystraszyliśmy, ale tak daleko zaszliśmy, że żal było się wycofać tuż przed ostatnim podejściem. Początek trasy dosyć łagodny. Co jakiś czas wbity słupek z kolejnym numerem. Po minięciu pierwszych pięciu zaczynają się pierwsze „schody”. Nie ma już jako takiej ścieżki, widać tylko w oddali słupek, do którego trzeba dotrzeć , żeby dojrzeć kolejny. Idziemy po jęzorach zastygłej lawy. Co jakiś czas przystajemy podziwiając widoki. Niestety czym wyżej jesteśmy , tym coraz więcej chmur. Robi się również coraz zimniej. Przy słupku 23 ubieramy coś cieplejszego zastanawiając się ile jeszcze przed nami. Od wracających turystów uzyskujemy informację, że ostatnim słupkiem jest numer 45. Nie była to informacja pocieszająca, tym bardziej, iż przerażała nas droga powrotna, a sił ubywało. Wreszcie po ponad trzy godzinnej wspinaczce docieramy na szczyt. Chmury całkowicie wszystko zakryły ( tylko 7 stopni ciepła). Wierzchołek jest dosyć specyficzny. Duże wypłaszczenie, a z boku jakby doklejony trzydziestometrowy stożek. Mimo, iż ledwie co było widać zostawiam swoją połówkę i wdrapuję się na ten mały stożek. Jest, Montanha do Pico zdobyta w 100 procentach. Powrót do schroniska nie był taki straszny jak się wydawało wcześniej. Schodzimy prawie godzinę szybciej niż podchodziliśmy. Zdajemy gps-y i po krótkim odpoczynku udajemy się w kierunku Madaleny. Docieramy dwiema okazjami. Miasteczko już znamy. Udajemy się do najbliższej knajpki, żeby uzupełnić stracone kalorie. Wiedząc, że w małych miasteczkach najszybciej znaleźć nocleg w sklepie lub knajpie zagadujemy kelnerkę o jakieś lokum. Po zjedzonym posiłku czeka na nas już Pan i zawozi do swojego domu. Za 40 euro mamy duży pokój do dyspozycji. Lokalizacja może nie najlepsza, przy drodze na przedmieściach Madaleny. Ale jest już dosyć późno, więc zmęczeni bardzo szybko zasypiamy. Podsumowując: następne 23 kilometry na naszym koncie. Były to chyba najcięższe kilometry jakie do tej pory pokonaliśmy. Nasz główny cel całej wyprawy został osiągnięty. Najwyższy szczyt Portugali został zdobyty.
Montanha do Pico
W drodze na szczyt
Na trasie małe stożki wulkaniczne
Szlak po zastygłej lawie
Wierzchołek góry Pico
Dzień 15 (21 lipca) – szósta wyspa – FAIAL Prom z portu w Madalenie odpływał o 8.15. Faial jest sąsiednią wyspą, zaledwie pół godziny podróży i jesteśmy ponownie w Horcie. Pomiędzy tymi wyspami jest chyba największa częstotliwość kursów, bo aż siedem w ciągu dnia. Naszą ostatnią wycieczkę zaplanowaliśmy na przylądek Capelinhos. To zupełnie nowy kawałek lądu powstały na przełomie lat 1957/1958 wskutek trzech okresów aktywności wulkanicznej. Erupcja wulkanu Capelinhos miała miejsce pod wodą około 1 kilometra od ówczesnego wybrzeża. Ostatecznie po tych erupcjach przybyło 1,5 km2 nowego lądu. W starej latarni, która przeżyła kataklizm mieści się centrum informacji dające ogólne pojęcie o wulkanologii. Czas, jaki pozostał nam do odjazdu autobusu na przylądek, wykorzystujemy na wybór pamiątek. W Horcie byliśmy już wcześniej, ale nie robiliśmy zakupów, żeby ich nie dźwigać ze sobą. Przed dwunastą udajemy się na przystanek na ulicy Avenida 25 de Abril (tuż obok informacji turystycznej). Jest to główna arteria ciągnąca się wzdłuż nabrzeża Horty. Po około 30 minutach wysiadamy w Capelo, wiosce oddalonej o cztery kilometry od Capelinhos. Po drodze chcemy zorientować się, czy jest sens gdzieś tutaj przenocować. Niestety tam, gdzie trafiamy nikogo nie ma, wszystko pozamykane. Trudno, będziemy myśleć w drodze powrotnej. Docieramy do przylądka. Przed nami na pierwszy plan wysuwa się latarnia morska i niesamowite formacje skalne. Krajobraz księżycowy, żadnej roślinności, tylko czarny piasek i skały. Wspinamy się po wyznaczonych trasach na grzbiet nowo powstałego lądu. Idziemy po wulkanicznym piasku. Mamy odczucia jakbyśmy znaleźli się na księżycu. Po tym spacerze udajemy się na pobliską plażę, na krótki odpoczynek. Podejmujemy decyzję, iż ostatnią noc spędzimy w Horcie. Najpierw musimy tam dotrzeć. Z samego przylądka jedziemy z turystami. Przemieszczali się oni w głąb wyspy, dlatego daleko nie dojechaliśmy. Następnie zabierają nas dwie miejscowe kobiety. Jak się dowiedziały, że jutro wylatujemy, to zaproponowały nam podwózkę do hostelu tuż obok lotniska. Całkiem nam się ten pomysł spodobał. Wysiedliśmy w Castelo Branco tuż obok portu lotniczego. Hostel Qunita das Buganvilias znajduje się przy głównej drodze do Horty, na wysokości pasa lotniczego. Super miejsce, pokoje od 55 euro, tylko jeden mały problem, wszystkie były zajęte. Pozostała nam jednak stolica. Docieramy tam kolejnymi dwiema okazjami. Jest już dosyć późno. Kierujemy się do informacji turystycznej w małym parku na Placu Republica. Uzyskujemy tam adres kwatery prywatnej w niewielkim domku szeregowym. Pani z informacji dzwoni tam, aby upewnić się, czy jest coś wolnego. Za 30 euro mamy niewielki pokój ze wspólną łazienką w bardzo cichej dzielnicy Horty. Jutro przed nami pozostało jedynie dostać się na oddalone o 10 kilometrów lotnisko w Castelo Branko. Podsumowując: ostatnia wycieczka to kolejne 25 kilometrów w naszych nogach. Pod koniec całego pobytu potwierdza się wielka gościnność i uczynność mieszkańców archipelagu azorskiego.
Marina w Horcie, w tle wulkan Pico
Kierunek Capelinhos
Przylądek Capelinhos
Latarnia z centrum informatycznym
Przylądek Capelinhos
W oddali plaża na Capelinhos
Przylądek Capelinhos
Przylądek Capelinhos
Dzień 16 (22 lipca) – podróż do Lizbony Lot do Lizbony mieliśmy dopiero o 18.25. Był więc czas żeby się porządnie wyspać. Żaden autobus na tą godzinę nam nie pasował. Postanowiliśmy z odpowiednim zapasem czasowym przejść pieszo. Na pożegnanie ostatnie obejście miasta, kawa w knajpce tuż przy jedynej piaszczystej plaży i kierunek port lotniczy. W połowie drogi zabiera nas miejscowa Pani zawożąc pod sam terminal. Samolot odlatuje punktualnie, parę minut przed 21.00 lądujemy w Lizbonie. Półgodzinna podróż metrem i meldujemy się w tym samym hostelu co na początku podróży (Residencial Mar Dos Acores).
Pożegnanie z Hortą
Widok na Pico w drodze na lotnisko
Ostatni dzień – przyjazd do domu W Lizbonie trzeba było wcześnie wstać. Na lotnisku jesteśmy parę minut po 6.00. O 8.25 startował samolot do Warszawy. Po niecałych pięciu godzinach lotu meldujemy się szczęśliwie w Warszawie.
PODSUMOWANIE 1. Wybierając się na Azory śmiało można jechać bez wcześniejszej rezerwacji noclegów. Zwłaszcza na mniejszych wyspach i małych miejscowościach nie było z tym problemów. 2. Bilety lotnicze pomiędzy wyspami warto rezerwować wcześniej. Jeżeli chodzi o promy nie ma problemów z dostępnością biletów na miejscu. 3. Na wszystkich lotniskach i w każdej informacji turystycznej dostępne darmowe mapy i przewodniki. 4. Mieszkańcy bardzo pomocni i przyjaźnie nastawieni . Większość z nich dobrze zna język angielski. 5. Nie ma problemów z podróżowaniem „na stopa”. 6. Żywność w marketach generalnie tańsza niż na kontynencie, nieco droższa niż u nas. 7. Nie jest to rejon typowy do plażowania. Jest tu mało plaż. 8. Pogoda jest bardzo kapryśna, słoneczny dzień raptem robi się deszczowy i odwrotnie. Szczególnie można tego doświadczyć w wyższych partiach gór. 9. Bardzo mała ilość turystów na szlakach. 10. Jest to raj dla miłośników przyrody i pieszych wędrówek. Przez 14 dni przeszliśmy szlakami azorskimi 320 kilometrów. 11. Na nas największe wrażenie zrobiła Lagoa do Caldeirao na Corvo i cała wyspa Flores.
Podsumowanie – ogólne koszty dla dwóch osób Loty: WAW-PDL HOR-WAW 220 zł PDL – HOR HOR – FLW 74 euro (310 zł) FLW – HOR 56 euro (235 zł) Razem przeloty - 765 zł x 2 osoby 1530 zł Promy: Flores – Corvo 10 euro Corvo – Flores 10 euro Horta – Velas 15,10 euro Velas – Madalena 10,10 euro Madalena – Horta 3,40 euro Razem promy - 48,60 euro / 204 zł x 2 osoby 408 zł Komunikacja miejska – 50 euro / 210 zł (korzystaliśmy 5 razy, plus metro w Lizbonie) Noclegi: średnia za 16 noclegów dla 2 osób 37,60 euro Razem noclegi - 602 euro / 2 530 zł Ubezpieczenie – 140 zł Wyżywienie, suweniry- 1580 zł
Całość razem 6400 zł czyli 3200 zł na jedną osobę.
Maczala, może to zbieg okoliczności ale to właśnie ty mnie natchnąłeś na krótki wypad do Alesund i wycieczkę na Geiranger. Jak mi się uda to w święta wrzucę jakieś foty. Może teraz ty się skusisz na Azory. Pozdrawiam.
;)
To nie może być przypadek, to musi być przeznaczenie
:)Powiem Ci, że taką wycieczkę wziąłbym z miłą chęcią od ręki, bo Madera i Azory chodziły mi od dawna po głowie.Niestety w chwili obecnej z powodów zdrowotnych jestem zmuszony odłożyć eskapady wymagające długiego chodzenia na bliżej nieokreślony termin. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę mógł zobaczyć te widoki na własne oczy
:)
Relacja dokładna, pomocna i inspirująca, szczególnie dla mnie, bo od jakiegoś czasu z zaciekawieniem spoglądam na ten kierunek, szczególnie na Flores i Corvo.Jestem tylko nieco zaskoczony, ba, zszokowany/przerażony, chmurzyskami, deszczem i aż taką niestabilnością pogody... i to w lipcu, wydawałoby się najlepszym miesiącu do odwiedzenia Azorów.I pytania techniczne, co to za cyferki na zrzucie ekranu z Endomondo? czy używane do zapisywania trasy Endomondo wykorzystuje tylko GPS, czy potrzebuje też połączenia z internetem?
Pogodą nie ma się co martwić, deszcze są przelotne ale jest wystarczająco ciepło więc wszystko szybko wysycha. Na Flores i Corvo było najwięcej słońca. Te cyferki to kolejne pokonywane kilometry, połączenie z internetem jest potrzebne tylko żeby zrzucić to do kompa, lub żeby ktoś w domu mógł na żywo Cię obserwować. Pozdrawiam
;)
Fajna relacja. Byłem na Sao Miguel, Faial, Pico i Sao Jorge. W 2017 chcę dotrzeć właśnie na Corvo i Flores, ponownie Sao Miguel i być może Santa Maria. Będę miał wolny czas koniec lutego/początek marca - czy był ktoś na Azorach o tej porze?Szczęśliwego Nowego Roku! Życzę wielu udanych podróży!
Z utęsknieniem przeczytałam kolejną relację o Azorach... szczególnie o Flores i Corvo, bo ta podróż jeszcze przede mnie
;) Fajna relacja i piękne zdjęcia! I cenowo b. fajnie wam wyszło!
Nasza trasa na Endomondo
Dzień 9 (15 lipca) – powrót do Santa Cruz. Rano budzi nas rzęsisty deszcz. Próbujemy trochę przeczekać, ale nie wygląda to za ciekawie. Dzisiejszy dzień ma być trochę luźniejszy. Żeby dotrzeć do drogi, gdzie będziemy łapać „stopa” mamy do pokonania zaledwie 7 km. Co to dla nas. Wejście na szlak PR3 odnaleźliśmy już wczoraj. Okazuje się, że wcale nie będzie tak łatwo. Oprócz padającego deszczu musimy uporać się z ponad 600 metrowym klifem. W ciągu pierwszych dwóch godzin pokonujemy zaledwie 3 km. Dobrze, że przedzieramy się przez gąszcz roślinności, przynajmniej tak mocno nie mokniemy. Po wejściu na samą górę kompletnie nic nie widać. Ledwo dostrzegamy oznakowanie szlaku. O dzisiejszych atrakcjach możemy zapomnieć. Miały to być cztery niewielkie kaldery: Branca, Seca, Comprida i największa Negra. Po siedmiu kilometrach, przemoczeni, docieramy do drogi asfaltowej. Są tak gęste chmury, że mamy wątpliwości w jakim kierunku łapać podwózkę. Widząc przemoczonych turystów zatrzymuje się nam pierwszy samochód. Co ważne jedzie w dobrą stronę. Tym sposobem bardzo wcześnie meldujemy się w Santa Cruz. Udajemy się do uprzednio zarezerwowanego pensjonatu Malheiros Serpa (http://www.malheiros.net/en/home). Tylko 10 minut spacerem od lotniska. Pokój mały (40 euro), osobista łazienka, ale na korytarzu, rano śniadanie. Położenie pensjonatu nieciekawe, blisko pasa startowego i skrzyżowania ulic. Ale to tylko jedna noc. Mamy dużo czasu. Robimy pranie i udajemy się na plaże. W końcu czas na odpoczynek. Podsumowując: trochę luźniejszy dzień, robimy w sumie 17 kilometrów. Spostrzegamy, iż w każdej miejscowości, nawet tej najmniejszej, zawsze są do dyspozycji darmowe toalety. Przy plażach również natryski. Jutro czeka nas podróż na najdłuższą wyspę archipelagu centralnego – Sao Jorge.
Faja Grande w całej okazałości
Mozolna wspinaczka na klif
Santa Cruz na wyspie Flores
W oddali Corvo, widok z plaży w Santa Cruz
Naturalne baseny kąpielowe
Dzień 10 (16 lipca) – czwarta wyspa SAO JORGE. Lot mieliśmy o 10.30. Do lotniska 10 minut spacerkiem, można było się więc wyspać. Najtańszy sposób dotarcia na Sao Jorge to lot do Horty na Faial i przesiadka na prom (bezpośredni przelot był dużo droższy). Tym sposobem przynajmniej mieliśmy dużo czasu, żeby zwiedzić portowe miasteczko. O 11.15 meldujemy się w Horcie, tzn. w Castelo Branco. Do miasta jest 10 kilometrów, droga prowadzi wzdłuż wybrzeża. Po krótkim namyśle idziemy pieszo. Pogoda piękna, słońce nieźle przygrzewa. Mamy czas aż do 18.00. Faial jest naszą tranzytową wyspą. Będziemy na niej po raz trzeci w ostatnim dniu pobytu (z Horty odlatujemy do Lizbony). Po przybyciu lokalizujemy nasz port. Leży on na końcu miasta. Można się pomylić, bowiem najpierw wita nas port rybacki i przepiękna marina. Tradycją jest ozdabianie nabrzeża przez przybyłych żeglarzy własnoręcznie wykonanymi malunkami. Dzięki temu po wielu latach wygląda ono jak kolorowa mozaika. Udało się nam znaleźć również polski akcent na biało czerwonym tle. Po tym spacerku pora na kawę. Bardzo blisko znajduje się knajpka Cafe Sport. Właściwie to tawerna znana miłośnikom żeglarstwa, prowadzona nieprzerwanie od 1918 roku. Dawniej można tu było zostawiać korespondencję pocztową i w ten sposób komunikować się z rodziną. Powoli zbliża się godzina odpłynięcia promu. Udajemy się do portu podziwiając monumentalną górę na sąsiedniej wyspie Pico. Tym razem przypływa prom jaki wcześniej znaliśmy. Przed nami niecałe 1,5 godziny podróży na Sao Jorge. Po drodze zatrzymujemy się na krótko w Sao Roque na wyspie Pico. Na promie zauważamy turystów, których wcześniej już widywaliśmy. Pewnie w podobny sposób zwiedzają archipelag azorski. Przed dziewiętnastą dobijamy do miasteczka portowego Velas na wyspie Sao Jorge. Przyszedł czas na znalezienie jakiegoś lokum. Przy samym porcie, na ulicy Conselheiro Dr. Jose Pereira, natrafiamy na hostel Al-Residencial Neto . Są wolne pokoje. Nasz był mały (45 euro) z dużą łazienką, śniadaniem i widokiem na port. To najszybciej znaleziony nocleg do tej pory. Jeszcze wieczorny spacer po miasteczku i idziemy spać. Podsumowując: do naszego konta dopisujemy 19 kilometrów. Dzień w podróży, ale pełen wrażeń. Po trzech wewnętrznych lotach stwierdzamy, iż samoloty są punktualne i zapełnione. Bilety na okres wakacyjny lepiej więc kupować z wyprzedzeniem.
Widok na Pico w drodze do Horty
Jedyna piaszczysta plaża na Faial
Kolorowe malunki zostawiane przez żeglarzy
Tawerna Cafe Sport
Horta Przybył nasz prom na Sao Jorge
Widok na Hortę z nabrzeża
Wulkan Pico na wyspie Pico
Kościół Świętego Jerzego w Velas na Sao Jorge
Dzień 11 (17 lipca) – Faja de Ouvidor Na dzisiejszy dzień nie mieliśmy sprecyzowanych planów. Chcieliśmy się tylko dostać na północną część wyspy, gdzieś w połowie drogi do jutrzejszego celu – Faja Dos Cubres. Po dotarciu w jakieś fajne miejsce będziemy szukać noclegu. Przeprawę na drugą stronę wyspy trzeba zacząć na wysokości miejscowości Urzelina. Odcinek do Urzeliny to główna droga, dlatego postaramy się ją pokonać „stopem”. Opuszczamy Velas , po przejściu niecałych 3 kilometrów wreszcie łapiemy podwózkę. Zauważamy, iż na większych wyspach zajmuje to trochę więcej czasu. Miejscowa Pani nie bardzo wie , gdzie znajduje się droga rozpoczynająca przeprawę na drugą strony wyspy. Wysiadamy na początku miejscowości Urzelina. Po krótkim obejściu całej wioski udaje się nam uzyskać informacje o dalszym kierunku naszej wyprawy. Sao Jorge jest bardzo wąską i długą wyspą. Liczy 56 km długości i tylko 8 szerokości. Jej charakterystyczną cechą jest duża różnica wysokości i gwałtownie wznoszące się z poziomu morza wybrzeże. Centralny masyw górski, który musimy pokonać przekracza 1000 m npm. Dlatego droga prowadzi cały czas pod górę. Z każdym kilometrem, a co za tym idzie większą wysokością, coraz bardziej pogarszała się pogoda. O pięknych widokach możemy na razie zapomnieć. Po przejściu 12 kilometrów nadarza się szansa na złapanie „stopa”. Zatrzymuje się farmer wracający ze swoich pastwisk. Dojeżdżamy do Norte Grande. Gdy chcemy wysiąść, Pan podjeżdża na piękny punkt widokowy, po czym z powrotem odwozi nas do swojej wioski. Tak nam się spodobał ten miradouro, że postanawiamy wrócić na niego jeszcze raz. To Faja de Ouvidor, położony wysoko na klifie. W oddali widać niewielką osadę o tej samej nazwie, zaledwie kilkanaście domków. Chcemy tam zostać na noc. Przed nami bardzo zygzakowata droga. Łapiemy kolejną okazję w dzisiejszym dniu. Pytamy się młodego małżeństwa o jakieś kwatery prywatne. Niestety, twierdzą , że raczej nic nie znajdziemy. W Faja de Ouvidor natrafiamy na jedyną knajpkę, tuż koło niewielkiej przystani. Zrezygnowani zagadujemy właściciela o jakieś kwatery prywatne. Po krótkiej chwili idziemy z nim na pobliski klif. Zostawia nas wraz ze swoja mamą, która pokazuje nam klimatyczne miejsce. Za 40 euro mamy do dyspozycji typowy azorski domek urządzony w wiejskim stylu. Wędrując po wyspach dużo razy mijaliśmy podobną zabudowę i bardzo byliśmy ciekawi jak taka mała chatka wygląda w środku. Przekonamy się niebawem. Podsumowując: aplikacja endomondo notuje kolejne 22 km. Zauważamy, że na wyspach nie ma problemu z komunikacją w języku angielskim. Mieszkańcy chętnie udzielają turystom pomocy.
Velas na wyspie Sao Jorge
Kościół Nossa Senhora das Neves w Norte Grande
Miradouro Faja de Ouvidor na osadę o tej samej nazwie
Widok z okna sypialni domku na klifie
Kuchnia w naszej wiejskiej posiadłości
Faja de Ouvidor na wyspie Sao Jorge Faja de Ouvidor na wyspie Sao Jorge
Dzień 12 (18 lipca) – Faja dos Cubres i Faja da Caldeira do Santo Cristo. Wizytówką wyspy są przepiękne klify i leżące u ich podnóży „faja”. Faja to nic innego jak formacja geograficzno-geogoliczna. Jest rzadko występującym zjawiskiem, głównie na Sao Jorge. To nic innego, jak płaskie, półkoliste kawałki lądu powstałe po skalnych osuwiskach, lub po spłynięciu do podnóży wyspy lawy. Często, oprócz żyznej ziemi, mieszczą one również niewielkie jeziorka. Tak jest w przypadku faja, które są naszym dzisiejszym celem. Przed nami zapowiada się długi dzień. Najpierw trzeba wydostać się z Faje de Ouvidor. Idziemy krętą drogą cały czas pod górę. Musimy wdrapać się na wysokość ponad 500 m npm. Z pobliskiego Norte Grande kierujemy się na Norte Pequeno. Na razie idziemy drogą asfaltową, mijając kolejne wioski. Po przejściu 8 km docieramy do Norte Pequeno. Przed nami sześć kilometrów zejścia w dół nad sam ocean do Faja dos Cubres. Tu również jest asfalt, żeby ułatwić turystom dotarcie tam za pomocą taksówki. Najgorsze, że jak zejdziemy to znowu będziemy musieli wejść na wzgórze tym razem wysokie na 750 m , ale już szlakiem. Docieramy do chyba najładniejszego punktu widokowego na wyspie. Piękne klify, a u ich podnóży faja zalane jeziorkami. Po tym spektaklu udajemy się krętą drogą cały czas opadającą w dół. Doprowadza nas do samej wioski. Faja dos Cubres to kilkanaście zabudowań, jeden kościółek i oczywiście niewielki bar. Jest również parę taksówek, bowiem kończy się tu pieszy szlak PR1. Prowadzi on z Serra do Topo poprzez Caldeira Santo Cristo. My będziemy chcieli pokonać go w przeciwnym kierunku. Idąc wzdłuż wybrzeża po następnych 5 km dochodzimy do jeziorka na Faja da Caldeira S.C. Napotykamy na typową azorską zabudowę z miejscowego kamienia wulkanicznego. Nad samym jeziorem mała przystań i klika kolorowych łódek. Utworzono tu naturalny rezerwat przyrody ze względu na występujące w lagunie małże. Bardzo klimatyczne miejsce. Teraz przed nami tylko ostra wspinaczka. Droga prowadzi przez las. Tuż obok szlaku odbija ścieżka do ukrytego wśród gęstej roślinności wodospadu. Napotykamy tam na turystów uprawiających canyoning, czyli zjeżdżanie na linie z wodospadu. Po 26 kilometrach marszu docieramy wreszcie do Serra do Topo. Trochę jesteśmy przerażeni, bo to zupełne pustkowie. Nie ma żywej duszy, tylko droga asfaltowa ciągnąca się wzdłuż grzbietu wyspy. Po jakiejś pół godzinie jedzie pierwsze auto. Zabiera nas do miejscowości Caletha. Dalej łapiemy okazję prawie do samego Velas. Przed nami jeszcze znalezienie noclegu. Jesteśmy bardzo zmęczeni, więc idziemy do tego samego hostelu. Niestety wszystkie pokoje są zajęte. Obeszliśmy całe Velas i nic. A to dlatego, że akurat odbywał się jakiś festiwal kapel. Trafiamy do hotelu z wolnym ostatnim pokojem. Mimo iż kosztował aż 75 euro bez zastanowienia w nim zostajemy. To leżący nad samym portem Casa Do Antonio z wszelkimi wygodami i pięknymi widokami. Po tak męczącym dniu na pewno dobrze w nim odpoczniemy. Podsumowując: zrobiliśmy tylko kilometr mniej (33 km) niż nasz dotychczasowy rekord na Azorach. Sao Jorg to wyspa z przepięknymi widokami ze względu na ostro opadające zbocza górskie. Stwierdzamy również , że na mniejszych wyspach z komunikacją miejską jest bardzo kiepsko. Dobrze, iż nie ma jakichkolwiek problemów z poruszaniem się „na stopa”.
Najładniejszy punkt widokowy na Sao Jorge
Faja dos Cubres
Faja dos Cubres
Typowy kościółek tym razem w Faja dos Cubres
Caldeira do Santo Cristo
Domy mieszkalne na Faja da Caldeira do Santo Cristo
Faja da Caldeira do Santo Cristo
Dzień 13 (19 lipca) – piąta wyspa – PICO Po pysznym i obfitym śniadaniu udajemy się na prom, na wyspę Pico. Przypływa punktualnie, ruszamy o 9.55 . Po niecałej 1,5 godzinie dobijamy do małego miasteczka – Madaleny. Dzisiaj mamy bardzo luźny dzień. Naszym jedynym celem jest dotarcie jak najbliżej podnóża największego szczytu i tam znalezienie noclegu. Wierzchołek wulkanu Pico jest największym wzniesieniem w obrębie Grzbietu Atlantyckiego, oraz najwyższym szczytem Portugalii – 2351 m n.p.m. Jutro zamierzamy go zdobyć. Wykorzystując wolny czas zwiedzamy Madalenę. To niewielkie miasteczko, zaledwie kilka ulic i mały ryneczek. Bardzo ładny kościół de Santa Maria stojący nieopodal portu frontem skierowany na sąsiednią wyspę Faial. Po tym spacerku kierujemy się za miasto do głównej drogi. Mijamy mnóstwo winnic w charakterystycznych dla tego regionu zagonach z miejscowego kamienia. Mają one na celu osłaniać rośliny przed słonym wiatrem. Po przejściu 2 km łapiemy okazję do Sao Mateus. Pierwszy raz nam się zdarzyło, iż miejscowy kompletnie nie znał angielskiego. Pokazujemy na mapie gdzie chcemy wysiąść, a on zaczął jakieś wywody po portugalsku. Całą drogę coś nawijał i kompletnie mu nie przeszkadzało, że go nie rozumieliśmy. W Sao Mateus o hostelu można zapomnieć. Pozostaje jedynie jakaś kwatera prywatna. W knajpce zostajemy skierowani do leżącego naprzeciw sklepiku. Tam z kolei jakiś Pan zabiera nas swoim autem do innego sklepu. Zostawia nas i prosi abyśmy chwilę poczekali. Po paru minutach przyjeżdża inny Pan, z którym jedziemy do domku położonego na wzgórzu. Jak widać mała wioska, pełna współpraca, wszyscy się znają. To najtańszy nocleg do tej pory na Azorach (25 euro). Pokój z pięknym widokiem na ocean u podnóża samego wulkanu. Pogoda dopisuje , więc idziemy nad Atlantyk odpoczywać. Podsumowując: dzień na regenerację sił, przeszliśmy 11 kilometrów. W najbardziej oddalonych (Corvo), i tych najmniejszych miejscowościach, łatwo jest znaleźć niedrogi nocleg u mieszkańców.
Port w Madalenie na wyspie Pico
Wiatrak tuż przy porcie
Winnice w zagonach z miejscowego kamienia
Typowy kościół tym razem w Sao Mateus na wyspie Pico
Kilkusetletnie smokowce
Plaża w Sao Mateus
Dzień 14 (20 lipca) – Montanha do Pico Wcześnie rano nie budząc gospodarzy wymykamy się z domu. Tuż za domem odbija drużka asfaltowa mająca doprowadzić nas prawie pod sam szczyt. Na Pico nie ma typowych szlaków turystycznych. Trzeba dostać się do Cabeco das Cabras na wysokość 1223 m n.p.m. , skąd zaczyna się 4 kilometrowy górski szlak na wierzchołek. Większość turystów dociera tam autem. My postanowiliśmy zdobyć szczyt od zera, a nie od połowy wysokości. Z każdym pokonanym kilometrem jesteśmy coraz wyżej. Na razie nie jest stromo, ale mimo wszystko, cały czas pod górę. Pogoda dopisuje, co jakiś czas słońce przykrywają chmury. Po przejściu 13 km docieramy do schroniska leżącego tuż obok szczytu Cabeco das Cabras. Aby wejść na szlak wypełniamy formularz podając swoje dane. Pani była trochę zdziwiona, że nie możemy wpisać nazwy hotelu, w którym mieszkamy. Poprosiła abyśmy w takim razie podali adres wypożyczalni auta , którym przyjechaliśmy. Na co my odpowiadamy, iż dotarliśmy pieszo. Dała więc za wygraną o nic więcej już nie pytając. Dostajemy dokładną mapę ze szlakiem i gps, aby w razie czego mogli nas zlokalizować. Za całość płacimy 10 euro od osoby. Trochę się tym wszystkim wystraszyliśmy, ale tak daleko zaszliśmy, że żal było się wycofać tuż przed ostatnim podejściem. Początek trasy dosyć łagodny. Co jakiś czas wbity słupek z kolejnym numerem. Po minięciu pierwszych pięciu zaczynają się pierwsze „schody”. Nie ma już jako takiej ścieżki, widać tylko w oddali słupek, do którego trzeba dotrzeć , żeby dojrzeć kolejny. Idziemy po jęzorach zastygłej lawy. Co jakiś czas przystajemy podziwiając widoki. Niestety czym wyżej jesteśmy , tym coraz więcej chmur. Robi się również coraz zimniej. Przy słupku 23 ubieramy coś cieplejszego zastanawiając się ile jeszcze przed nami. Od wracających turystów uzyskujemy informację, że ostatnim słupkiem jest numer 45. Nie była to informacja pocieszająca, tym bardziej, iż przerażała nas droga powrotna, a sił ubywało. Wreszcie po ponad trzy godzinnej wspinaczce docieramy na szczyt. Chmury całkowicie wszystko zakryły ( tylko 7 stopni ciepła). Wierzchołek jest dosyć specyficzny. Duże wypłaszczenie, a z boku jakby doklejony trzydziestometrowy stożek. Mimo, iż ledwie co było widać zostawiam swoją połówkę i wdrapuję się na ten mały stożek. Jest, Montanha do Pico zdobyta w 100 procentach. Powrót do schroniska nie był taki straszny jak się wydawało wcześniej. Schodzimy prawie godzinę szybciej niż podchodziliśmy. Zdajemy gps-y i po krótkim odpoczynku udajemy się w kierunku Madaleny. Docieramy dwiema okazjami. Miasteczko już znamy. Udajemy się do najbliższej knajpki, żeby uzupełnić stracone kalorie. Wiedząc, że w małych miasteczkach najszybciej znaleźć nocleg w sklepie lub knajpie zagadujemy kelnerkę o jakieś lokum. Po zjedzonym posiłku czeka na nas już Pan i zawozi do swojego domu. Za 40 euro mamy duży pokój do dyspozycji. Lokalizacja może nie najlepsza, przy drodze na przedmieściach Madaleny. Ale jest już dosyć późno, więc zmęczeni bardzo szybko zasypiamy. Podsumowując: następne 23 kilometry na naszym koncie. Były to chyba najcięższe kilometry jakie do tej pory pokonaliśmy. Nasz główny cel całej wyprawy został osiągnięty. Najwyższy szczyt Portugali został zdobyty.
Montanha do Pico
W drodze na szczyt
Na trasie małe stożki wulkaniczne
Szlak po zastygłej lawie
Wierzchołek góry Pico
Dzień 15 (21 lipca) – szósta wyspa – FAIAL Prom z portu w Madalenie odpływał o 8.15. Faial jest sąsiednią wyspą, zaledwie pół godziny podróży i jesteśmy ponownie w Horcie. Pomiędzy tymi wyspami jest chyba największa częstotliwość kursów, bo aż siedem w ciągu dnia. Naszą ostatnią wycieczkę zaplanowaliśmy na przylądek Capelinhos. To zupełnie nowy kawałek lądu powstały na przełomie lat 1957/1958 wskutek trzech okresów aktywności wulkanicznej. Erupcja wulkanu Capelinhos miała miejsce pod wodą około 1 kilometra od ówczesnego wybrzeża. Ostatecznie po tych erupcjach przybyło 1,5 km2 nowego lądu. W starej latarni, która przeżyła kataklizm mieści się centrum informacji dające ogólne pojęcie o wulkanologii. Czas, jaki pozostał nam do odjazdu autobusu na przylądek, wykorzystujemy na wybór pamiątek. W Horcie byliśmy już wcześniej, ale nie robiliśmy zakupów, żeby ich nie dźwigać ze sobą. Przed dwunastą udajemy się na przystanek na ulicy Avenida 25 de Abril (tuż obok informacji turystycznej). Jest to główna arteria ciągnąca się wzdłuż nabrzeża Horty. Po około 30 minutach wysiadamy w Capelo, wiosce oddalonej o cztery kilometry od Capelinhos. Po drodze chcemy zorientować się, czy jest sens gdzieś tutaj przenocować. Niestety tam, gdzie trafiamy nikogo nie ma, wszystko pozamykane. Trudno, będziemy myśleć w drodze powrotnej. Docieramy do przylądka. Przed nami na pierwszy plan wysuwa się latarnia morska i niesamowite formacje skalne. Krajobraz księżycowy, żadnej roślinności, tylko czarny piasek i skały. Wspinamy się po wyznaczonych trasach na grzbiet nowo powstałego lądu. Idziemy po wulkanicznym piasku. Mamy odczucia jakbyśmy znaleźli się na księżycu. Po tym spacerze udajemy się na pobliską plażę, na krótki odpoczynek. Podejmujemy decyzję, iż ostatnią noc spędzimy w Horcie. Najpierw musimy tam dotrzeć. Z samego przylądka jedziemy z turystami. Przemieszczali się oni w głąb wyspy, dlatego daleko nie dojechaliśmy. Następnie zabierają nas dwie miejscowe kobiety. Jak się dowiedziały, że jutro wylatujemy, to zaproponowały nam podwózkę do hostelu tuż obok lotniska. Całkiem nam się ten pomysł spodobał. Wysiedliśmy w Castelo Branco tuż obok portu lotniczego. Hostel Qunita das Buganvilias znajduje się przy głównej drodze do Horty, na wysokości pasa lotniczego. Super miejsce, pokoje od 55 euro, tylko jeden mały problem, wszystkie były zajęte. Pozostała nam jednak stolica. Docieramy tam kolejnymi dwiema okazjami. Jest już dosyć późno. Kierujemy się do informacji turystycznej w małym parku na Placu Republica. Uzyskujemy tam adres kwatery prywatnej w niewielkim domku szeregowym. Pani z informacji dzwoni tam, aby upewnić się, czy jest coś wolnego. Za 30 euro mamy niewielki pokój ze wspólną łazienką w bardzo cichej dzielnicy Horty. Jutro przed nami pozostało jedynie dostać się na oddalone o 10 kilometrów lotnisko w Castelo Branko. Podsumowując: ostatnia wycieczka to kolejne 25 kilometrów w naszych nogach. Pod koniec całego pobytu potwierdza się wielka gościnność i uczynność mieszkańców archipelagu azorskiego.
Marina w Horcie, w tle wulkan Pico
Kierunek Capelinhos
Przylądek Capelinhos
Latarnia z centrum informatycznym
Przylądek Capelinhos
W oddali plaża na Capelinhos
Przylądek Capelinhos
Przylądek Capelinhos
Dzień 16 (22 lipca) – podróż do Lizbony Lot do Lizbony mieliśmy dopiero o 18.25. Był więc czas żeby się porządnie wyspać. Żaden autobus na tą godzinę nam nie pasował. Postanowiliśmy z odpowiednim zapasem czasowym przejść pieszo. Na pożegnanie ostatnie obejście miasta, kawa w knajpce tuż przy jedynej piaszczystej plaży i kierunek port lotniczy. W połowie drogi zabiera nas miejscowa Pani zawożąc pod sam terminal. Samolot odlatuje punktualnie, parę minut przed 21.00 lądujemy w Lizbonie. Półgodzinna podróż metrem i meldujemy się w tym samym hostelu co na początku podróży (Residencial Mar Dos Acores).
Pożegnanie z Hortą
Widok na Pico w drodze na lotnisko
Ostatni dzień – przyjazd do domu W Lizbonie trzeba było wcześnie wstać. Na lotnisku jesteśmy parę minut po 6.00. O 8.25 startował samolot do Warszawy. Po niecałych pięciu godzinach lotu meldujemy się szczęśliwie w Warszawie.
PODSUMOWANIE
1. Wybierając się na Azory śmiało można jechać bez wcześniejszej rezerwacji noclegów. Zwłaszcza na mniejszych wyspach i małych miejscowościach nie było z tym problemów.
2. Bilety lotnicze pomiędzy wyspami warto rezerwować wcześniej. Jeżeli chodzi o promy nie ma problemów z dostępnością biletów na miejscu.
3. Na wszystkich lotniskach i w każdej informacji turystycznej dostępne darmowe mapy i przewodniki.
4. Mieszkańcy bardzo pomocni i przyjaźnie nastawieni . Większość z nich dobrze zna język angielski.
5. Nie ma problemów z podróżowaniem „na stopa”.
6. Żywność w marketach generalnie tańsza niż na kontynencie, nieco droższa niż u nas.
7. Nie jest to rejon typowy do plażowania. Jest tu mało plaż.
8. Pogoda jest bardzo kapryśna, słoneczny dzień raptem robi się deszczowy i odwrotnie. Szczególnie można tego doświadczyć w wyższych partiach gór.
9. Bardzo mała ilość turystów na szlakach.
10. Jest to raj dla miłośników przyrody i pieszych wędrówek. Przez 14 dni przeszliśmy szlakami azorskimi 320 kilometrów.
11. Na nas największe wrażenie zrobiła Lagoa do Caldeirao na Corvo i cała wyspa Flores.
Podsumowanie – ogólne koszty dla dwóch osób
Loty: WAW-PDL HOR-WAW 220 zł
PDL – HOR HOR – FLW 74 euro (310 zł)
FLW – HOR 56 euro (235 zł)
Razem przeloty - 765 zł x 2 osoby 1530 zł
Promy: Flores – Corvo 10 euro
Corvo – Flores 10 euro
Horta – Velas 15,10 euro
Velas – Madalena 10,10 euro
Madalena – Horta 3,40 euro
Razem promy - 48,60 euro / 204 zł x 2 osoby 408 zł
Komunikacja miejska – 50 euro / 210 zł (korzystaliśmy 5 razy, plus metro w Lizbonie)
Noclegi: średnia za 16 noclegów dla 2 osób 37,60 euro
Razem noclegi - 602 euro / 2 530 zł
Ubezpieczenie – 140 zł Wyżywienie, suweniry- 1580 zł
Całość razem 6400 zł czyli 3200 zł na jedną osobę.
Więcej fotek na http://swiatwmoimzasiegu.blogspot.com/