+2
mmaratonczyk 19 grudnia 2015 22:35
Witam wszystkich. Jest to moja pierwsza relacja z podróży więc z góry przepraszam za długość opisów. Obiecuję iż następna będzie krótsza. Całość już była publikowana w dziale blogi, dopiero później zorientowałem się, że większość wrzuca to na forum dlatego poszedłem za ich przykładem. Zapraszam do lektury.

Ponieważ dzięki tanim liniom lotniczym można w niezłej cenie dolecieć na Azory, chciałbym w małym stopniu przybliżyć ten archipelag wysp, położonych około 1500 km od Lizbony. Sam korzystam i inspiruję się różnymi relacjami czytelników Fly4free, więc myślę, że moja wyprawa może w jakimś stopniu komuś ułatwi podjęcie decyzji o odwiedzeniu tego właśnie zakątka pośrodku Atlantyku.

Wstęp – przygotowania.
Do podróży na Azory zainspirował mnie pobyt na portugalskiej Maderze i spór w Internecie, które wyspy są ładniejsze. Dla jednych to Madera , dla innych Azory. Postanowiłem przekonać się osobiście. Problem był tylko jeden : jak tanio dolecieć na Azory? Był to koniec roku 2013 i dopiero co zacząłem przygodę z samodzielnym tanim lataniem . Najtańszym wówczas rozwiązaniem był lot z Warszawy do Sao Miguel z przesiadką w Lizbonie , portugalskimi liniami Tap. I wcale nie wychodziło to tanio. Długie śledzenie cen biletów w interesującym mnie terminie i wreszcie w piękny styczniowy poranek są bilety za 1200 zł RT. Ponieważ miałem na celu odwiedzenie kilku wysp bilet kupiłem w kombinacji: Warszawa- Ponta Delgada i powrót Horta- Warszawa. No dobra bilety są , teraz przyszedł czas na planowanie podróży. Ze względu na skąpe ilości informacji w Internecie i braku jakiegokolwiek przewodnika nie było to proste. Z pomocą przyszedł dopiero kontakt z Polakiem mieszkającym w Portugali , który zachwycony wyspami Azorskim wydał przewodnik w formie elektronicznej. To bardzo ułatwiło planowanie wyjazdu. Cała logistyka podróży zależała od połączeń lotniczych i promowych między poszczególnym wyspami oraz długości wyprawy, która miała trwać 16 dni. Po długiej lekturze i zebraniu wszystkich informacji ostatecznie padł wybór na sześć z dziewięciu wysp archipelagu. Mieliśmy podziwiać piękno przyrody, dlatego postanowiliśmy poruszać się pieszo i stopem, mając tylko bagaż podręczny. Podróżowanie w taki sposób miało być dla nas (mnie i mojej połówki) nauką przed dalszymi wyprawami, bo podobno żeby tanio latać trzeba mieć tylko bagaż podręczny, o czym mieliśmy się już przekonać na lotnisku w Warszawie. Ale o tym zaraz.

Dzień 1 (7 lipca 2014) – dobry początek. Plecaki spakowane i zważone ( po około 6 kg każdy), kanapki w reklamówce i podróż autkiem do Warszawy. Po niecałych 3 godzinach meldujemy się na lotnisku. Samolot do Lizbony był o 15.20, więc mieliśmy jeszcze sporo czasu do odlotu. Gdy tylko zaczęła się odprawa podeszliśmy do okienka linii TAP Portugal po nasze bilety. I tu nasze zaskoczenie. Pan nas informuje, że nastąpił tzw. Overbooking, czyli przewoźnik sprzedał więcej biletów niż jest miejsc w samolocie (leciała jakaś pielgrzymka do Lizbony). W związku z zaistniałą sytuacją Pan zaproponował nam późniejszy lot do Lizbony ale z przesiadką w Monachium. Zamiast 18.20 mieliśmy być na miejscu o 21.50. Gdy się namyślamy Pan grzecznie dodaje, że w ramach rekompensaty dostaniemy po 250 euro za spowodowaną sytuację. To było bardzo przekonujące, bo po krótkiej kalkulacji wychodziło mi , że cała podróż wyniesie 200 zł na osobę . Takiej ceny to chyba nawet w największych promocjach Ryanair -a nie było. A wszystko to opisuję ponieważ argumentem tej propozycji skierowanej akurat dla nas był właśnie bagaż podręczny . Tak więc tuż przed 22.00 lądujemy szczęśliwie w Lizbonie. Jeszcze tylko pół godziny metrem i tuż przed północą meldujemy się w naszym hostelu o nazwie Residencial Mar Dos Acores ( 20 euro za noc). Pokój bardzo mały ale z klimatyzacją, zlewozmywakiem i dużym małżeńskim łóżkiem. Polecamy ten hostel na krótki wypad do Lizbony, bardzo blisko centrum, około 15 minut spacerem do Placu Rossio. Zarezerwowane wcześniej mieliśmy tylko noclegi, po których był jakiś lot lub bezpośrednio po przylocie. Pozostałe musieliśmy szukać na miejscu. A wszystko dlatego, że plany mogły ulec zmianie , a po drugie hotele na Azorach niestety nie należą do tanich , ceny zaczynały się od 65 euro wzwyż dla dwóch osób. Może gdybym wcześniej znał portal Airbnb próbowałbym coś znaleźć, ale wszyscy mnie zapewniali, że nie ma żadnego problemu ze znalezieniem jakiegoś lokum. Zobaczymy na miejscu.

Dzień 2 (8 lipca) - pierwsza wyspa czyli Sao Miguel. Samolot do Ponta Delgada ruszał o 11.50. Ponieważ perypetie z wczorajszym lotem nie pozwoliły na spacer po starym mieście, wstajemy wcześnie i ruszamy do centrum. Po drodze croissant z kawą i krótkie zwiedzanie miasta. Tym razem już bez żadnych niespodzianek wsiadamy w samolot linii Tap Portugal. Po 2,5 godzinach lądujemy wreszcie na lotnisku imienia Jana Pawła II w Ponta Delgada, na największej wyspie archipelagu Sao Miguel. Niecałe 4 km marszu i meldujemy się we wcześniej zamówionym hostelu Vintage Place (38 euro). Nasz pokój był z łazienką , wentylatorem i z widokiem na patio, gdzie można było usiąść i zjeść jakiś posiłek uprzednio przygotowany w ogólnodostępnej kuchni. To jeden z trzech noclegów, które mieliśmy wcześniej zarezerwowany na wyspach. Krótki odpoczynek i zwiedzanie największego miasta, ponieważ nazajutrz już zmienialiśmy nasze lokum. W sumie przez cały dzień zrobiliśmy 21 km co skrupulatnie pokazywała mi aplikacja Endomondo w telefonie komórkowym. Po pierwszym dniu pobytu zauważamy, że ceny żywności w sklepach są niższe niż na kontynencie, fajnie.

Plac Figowy - Lizbona
2.JPG



Plac Pałacowy - Lizbona
3.JPG



Most 25 kwietnia - Lizbona
4.JPG



Główna ulica w Ponta Delgada - Infante Dom Henrique
5.jpg



Marina a za nią Portas do Mar ao amanhecer
6.jpg



Kościół Świętego Józefa na Placu 5 Października
7.jpg



City Gates
9.jpg



Dzień 3 (9 lipca) – pierwszy trekking i pobyt w Furnas. Pierwszy dzień trekkingu zaczynamy podróżą publicznym środkiem lokomocji czyli autobusem. Komunikacja miejska na Sao Miguel funkcjonuje trochę lepiej niż na Maderze, przy czym słaba jest tylko częstotliwość poszczególnych kursów np. wcześnie rano i drugi kurs późnym popołudniem. Ale podobno są punktualni. Bilety kupujemy u kierowcy (http://www.smigueltransportes.com/ ). Nasz autobus numer 110 rozpoczynał swój kurs o 7.15 sprzed głównej ulicy Infante Dom Henrique , skąd odjeżdżały i przyjeżdżały wszystkie autobusy. Podróż do Furnas miała trwać 1,5 godz. przy czym my nie dojechaliśmy do samej miejscowości. Mieliśmy bowiem w planach dojść tam pieszo zaliczając po drodze wszechobecne „miradouro”, czyli punkty widokowe. Na Azorach jest bardzo dobrze rozwinięta sieć wszelakich szlaków turystycznych, które mają zachęcać do pieszych wędrówek. To między innymi skusiło nas żeby wyspy poznawać pieszo. W przygotowaniu tras trekkingowych bardzo pomocna okazała się strona http://trails.visitazores.com/ w przejrzysty sposób obrazująca poszczególne szlaki. Oprócz tego na każdym lotnisku i w biurze informacji turystycznej są darmowe mapy danej wyspy (również z pieszymi szlakami) i lokalne przewodniki. Wysiadamy na wysokości pola golfowego skąd prowadzi ścieżka na szczyt Pico do Ferro. Docieramy tam bardzo szybko, jakieś 1,5 km. Niestety jak to na Azorach bywa, pogoda nas nie rozpieszcza fundując nam lekką mżawkę, a co za tym idzie i chmury. Będąc na szczycie (570 m npm) usilnie wypatrujemy kaldery z jeziorem Lagoa Das Furnas i naszej docelowej miejscowości Furnas. Udaje się nam coś zobaczyć więc ruszamy dalej. Nasz cel to Miradouro do Salto do Cavalo. Niestety nie prowadzi tam żaden szlak tylko normalna droga asfaltowa. Nic, ruszamy dalej. Oprócz tego że pogoda zaczęła się trochę poprawiać, napawamy się krajobrazami i przepięknymi hortensjami, które jak mieliśmy się przekonać były tu w niewielkich ilościach. A do tego wszechobecne pastwiska z krowami ( Azory bowiem słyną z produkcji przepysznych serów). Po 11 km docieramy na wspomniany wyżej punkt widokowy. Chmury dzisiejszego dnia nie dały nam możliwości zrobienia ładnych fotek, ale tak się cieszymy , że cokolwiek zobaczyliśmy. Po krótkim zregenerowaniu sił kierujemy się w stronę miasteczka Povoacac. Docieramy tam mając w nogach 17 km. Wiedząc, że jeszcze pół dnia przed nami postanawiamy wypróbować opcję „na stopa”, ponieważ do Furnas było jeszcze jakieś 7 km. Mieliśmy pewne obawy bowiem, wcześniej minęły nas chyba tylko 3 samochody i to głównie farmerów jadących doglądać swoje pociechy. Nasze wątpliwości szybko rozwiał Pan jadący w interesującym nas kierunku. Kierowca był tak miły ,że wysadził nas przy jednej z największych atrakcji Furnas, a mianowicie dymiących gejzerach i gorących źródłach. I tu nasuwają się nam już pewne spostrzeżenia co do miejscowych. Są bardzo pomocni, zawsze uśmiechnięci, pozdrawiają cię z daleka widząc jak się męczysz z tym plecakiem. Zobaczymy jak będzie dalej. Po krótkim odpoczynku i zwiedzeniu miasteczka przyszedł czas na znalezienie jakiegoś lokum. Dość szybko trafiliśmy do hotelu na skarpie, ale 55 euro wydało się nam za wiele i postanowiliśmy znaleźć coś innego. W informacji turystycznej Pani podała nam parę adresów prywatnych kwater. Niestety wszystkie były albo zajęte, albo nikogo w nich nie zastaliśmy. Po przejściu paru kilometrów mieliśmy już dosyć i wróciliśmy do uprzednio znalezionego hotelu Vista do Vale przy ulicy Rua da Palha. Pokój bez klimatyzacji (nie była potrzebna) ale ze wszelkimi wygodami , z balkonem, z którego rozpościerał się niesamowity widok na miasteczko i dolinę. Podsumowując dzień: 26 km w nogach i mimo kiepskiej pogody pierwsze wrażenia bardzo pozytywne.

W drodze na Miradouro do Salto do Cavalo
11.jpg



Widok na Furnas z Salto do Cavalo
12.JPG



Povoacac
13.JPG



Dymiące gejzery w Furnas
14.JPG



Dzień 4 (10 lipca) – Lagoa do Fogo. Kolejny dzień zaczynamy krótką jazdą autobusem numerem 318 do Vila Franca do Campo (w Furnas jest parę przystanków autobusowych , które bardzo prosto zlokalizować). Po 40 minutach jazdy jesteśmy na miejscu. Nie ma jeszcze 8.00 więc musimy trochę poczekać , żeby zjeść jakieś śniadanie i zrobić zapasy na dalszą wyprawę. Aby wejść na szlak PRC2, niestety musieliśmy przejść drogą asfaltową 4 km. Po uzyskaniu informacji od miejscowych okazało się, że wejście na szlak znajdował się tuż za miejscowością Agua de Alto , a nie w Praia jak sugerowała mapa. Wreszcie drogi polne i szutrowe. Trasa prowadziła przez pastwiska , las eukaliptusowy, wzdłuż znanych nam już z Madery lewad i między wzgórzami gdzie urzędowała niezliczona ilość mew. Po niecałych 8 km od wejścia na szlak ukazała się kaldera całkowicie wypełniona wodą : Lagoa do Fogo. Dzisiaj pogoda dopisuje więc mamy nadzieje , że nasze zdjęcia będą nieco lepsze. Przez całą długość wędrówki nie spotkaliśmy turystów, a przecież to środek sezonu turystycznego. Dopiero nad samym jeziorem mijamy dwie pary i aby nie wracać tym samym szlakiem bierzemy z nich przykład kierując się w inną drogę. Mieliśmy nadzieje dotrzeć nią gdzieś do cywilizacji. Przez następne 8 km podziwiamy piękno przyrody, zachwycamy się panującą ciszą. Wreszcie docieramy do Agua de Alto , gdzie próbujemy złapać stopa do miejscowości Lagoa. Tym razem zabierają nas turyści z Norwegii, którzy zwiedzali wyspę autem. Po dotarciu na miejsce - odpoczynek w miejscowym porcie, oczywiście zwiedzanie miasteczka i po krótkich zakupach ( duży market przy wjeździe do miasta) szukanie noclegu. Okazało się to proste, bowiem był tu jedyny ogólnie znany hostel : Pousada de Juventude Lagoa, do którego się udaliśmy. Hostel znajdował się na ulicy Vulcanologica Atalhada tuż nad samym oceanem. Duży pokój z widokiem na Atlantyk (33 euro) , cztery łóżka , śniadanie w cenie , łazienki bardzo przestronne ( na korytarzach) , brak klimatyzacji. Idziemy spać, sen przychodzi szybko. Podsumowując: przeszliśmy 27 km z czego 7 km zrobiliśmy w samym Lagoa. Stwierdzamy , że z poruszaniem się „na stopa” nie powinno być trudności i jesteśmy miło zaskoczeni brakiem ludzi na szlakach turystycznych. Zobaczymy jak będzie dalej.

Lewada wzdłuż szlaku PRC2
16.JPG



Na skraju kaldery
17.JPG



Lagoa do Fogo w całej okazałości
18.JPG



Wyczekiwane przez nas drogi szutrowe
20.JPG



Uliczka z typową wyspiarską zabudową w Lagoa
22.JPG




Dzień 5 (11 lipca) – Sete Cidades i trekking wokół Lagoa Azul. Nasz przystanek autobusowy w Lagoa znajdował się bardzo blisko hostelu, na ulicy Nodda Senhora das Necessidades. Aby dotrzeć do Sete Cidades, skąd zaczynał się pieszy szlak PR4 , trzeba było najpierw dostać się do stolicy. Częstotliwość kursów była imponująca. My wybraliśmy trzeci o 7.20 i linię 311 . Po 20 minutach wysiadamy na znanej nam już ulicy Infante Dom Henrique w Ponta Delgada. Mając trochę czasu na przesiadkę wykorzystujemy go na zrobienie zapasów i kawę w pobliskiej knajpce. O 8.25 podjeżdża nasz autokar numer 205A. Jesteśmy pod wrażeniem punktualności tutejszej komunikacji miejskiej. Oprócz nas wsiadają również inni turyści , co utwierdza nas w przkonaniu, że wybraliśmy odpowiedni autobus. Tuż przed Sete Cidades drogę blokuje stado krów , które pod eskortą swoich opiekunów podążały na pobliskie pastwiska. Musi to być częsty widok, albowiem kierowca ze stoickim spokojem przez ponad 2 km porusza się za napotkaną przeszkodą. Wreszcie docieramy na miejsce. Widzimy, że grupa turystów jadąca z nami obrała zupełnie inny kierunek niż my co nam zupełnie nie przeszkadzało. Martwiła nas tylko pogoda, zmowu te nieszczęsne chmury. Jak powiedziano nam w hostelu trzeba mieć dużo szczęścia, żeby cokolwiek tutaj zobaczyć. Okaże się za parę kilometrów. Obieramy odwrotny kierunek marszu niż pokazuje nam mapa ze szlakiem PR4. Musimy dojść do Lasów Kanaryjskich. Pierwszy kilometr to spacer przez miejscowość i szukanie wejścia na szlak. Po zlokalizowaniu trasy ruszamy wąskim wąwozem dosyć ostro pod górę. Po 4 km wspinaczki wreszcie ukazuje się nam Lagoa Azul . Z jednej strony jezioro , z drugiej ocean. Widoczność lepsza niż na dole, ale w dalszym ciągu słońca brakuje. Widać również jaki kawał drogi nas czeka , aby grzbietem obejść całą kalderę. Mamy czas, więc chyba damy radę. Po 9,5 km docieramy do punktu widokowego Pico do Cruz z przepiękną panoramą . Zajmujemy miejsca w pierwszym rzędzie i przez dłuższy czas napawamy się widokami. Przed nami w oddali Lagoa Azul, trochę bliżej Lagoa Verde i najmniejsze Lagoa de Santiago. Nieśmiało zza chmur próbowało wyjrzeć słońce. Warto było tyle przejść, bo krajobraz wynagrodził nasz wysiłek. Po tym spektaklu idziemy dalej schodząc już delikatnie w dół . Po 3 km docieramy do akweduktu Muro das Nove Janelas , gdzie zaraz był koniec szlaku. I tu refleksja: przez prawie 13 km trekkingu minęło nas zaledwie kilku turystów serdecznie nas pozdrawiając . Dochodzimy do asfaltowej drogi skąd trzeba będzie złapać okazję. Na autobus nie ma co liczyć. Nie lubimy zbytnio siedzieć bezczynnie , więc ruszyliśmy w kierunku Ponta Delgada. Ruch był bardzo słaby. Po pokonaniu dwóch kilometrów wreszcie jest podwózka. Tym razem młoda para turystów z Niemiec. Ponieważ jechali na drugi koniec wyspy, omijając stolicę, wysiedliśmy na wysokości portu lotniczego. W sumie pasowało nam to , bo mogliśmy zobaczyć ile czasu jest potrzeba , aby spokojnie dojść do naszego hostelu Vintage Place. (spędziliśmy w nim pierwszą noc na wyspie). Jutro wcześnie rano czekała nas ta sama trasa tylko w przeciwnym kierunku. Pod wieczór idziemy jeszcze do miasta. Napotykamy na spory tłum ludzi. Okazuje się , że trafiliśmy na obchody Święta Ducha Świętego. Tuż przy bramie wejścia do miasta ( City Gates) miało miejsce błogosławieństwo „spiżarni” (mięsa i chleba) . Nazajutrz miała być dla wszystkich darmowa uczta . Niestety nas już tu nie będzie. Podsumowując: do naszego licznika dodajemy kolejne 27 km. Szlaki trekkingowe są dobrze oznakowane, problem stanowi tylko odnalezienie ich początku. Generalnie pogoda nas tu nie rozpieszczała, było ciepło, ale brakowało nam słońca. Mimo wszystko przyroda i widoki nas ujęły. Ciekawe jak będzie 500 km dalej?

Stado krów podążających przed naszym autokarem
23.jpg



Urokliwy domek zbudowany z kamienia wulkanicznego
24.jpg



Lagoa Azul
25.jpg



Miradouro Pico do Cruz
26.jpg



Lagoa de Santiago
27.jpg



Akweduktu Muro das Nove Janelas
28.JPG



Stożek wulkaniczny - jeden z wielu
29.jpg




Dzień 6 (12 lipca) – podróż na drugą wyspę CORVO. Pobudka przed piątą rano, szybka toaleta i obieramy kierunek na lotnisko. Oczywiście idziemy pieszo. W godzinach porannych to najpewniejszy środek lokomocji. Taksówki nie mieszczą się w naszym budżecie, a komunikacja miejska tak wcześnie nie kursuje. Po 4 km, znanej nam już trasy, meldujemy się na lotnisku odbierając nasze bilety. Co do poruszania się między wyspami, to są dwie opcje: samolot lub prom. Ten drugi bezpośrednio na Corvo nie dociera, a podróż trwa bardzo długo. Samolot był lepszym rozwiązaniem. Niestety ze względów logistycznych akurat w tym dniu nie kursował. Została nam opcja samolot plus prom. Corvo, wraz z wyspą Flores, należą do grupy zachodniej archipelagu. Trzeba było więc dolecieć na Flores, skąd dalej prom docierał w niecałą godzinę. Linie lotnicze obsługujące loty między wyspami to Sata Air Acores. My, bilety kupowaliśmy już w marcu. To i tak okazało się za późno, bowiem bezpośrednie loty na Flores już były wyprzedane. Wybraliśmy więc opcje z dwugodzinną przesiadką na Faial. Wydaje się to trochę zagmatwane. Ale wcale nie było prosto to wszystko zgrać, żeby przez 14 dni chociaż w niewielkim stopniu zwiedzić sześć wysp. Tak więc, aby osiągnąć nasz dzisiejszy cel przewinęliśmy się przez 4 wyspy. No to teraz , jak to wyglądało. O 7.30 samolot opuszcza Sao Miguel. Po godzinnym locie lądujemy na Faial w Horcie. De fakto, miejscowość z lotniskiem nazywa się Castelo Branco, stolica wyspy Horta jest oddalona o 10 km. Mając dwie godziny na przesiadkę robimy krótkie rozpoznanie terenu. Jest to bowiem lotnisko, z którego będziemy wracać do domu. Po wyjściu z terminala dostrzegamy w oddali potężną górę, na wierzchołku której kłębiły się chmury. To wulkan Pico na sąsiedniej wyspie o tej samej nazwie. Odlatujemy dalej o 10.30 i po 45 minutach wita nas piękne słońce na wyspie Flores. Na lotnisku zaopatrujemy się w nowe mapy. Port lotniczy, a właściwie jego pas startowy jest długości całego miasteczka Santa Cruz . Za niecałe 7 godzin odpływał nasz prom. Wolny czas poświęcamy na zwiedzanie miasteczka i odpoczynek nad oceanem. Generalnie nie ma plaż, są tylko naturalne baseny między skałami. Ponieważ jutro niedziela robimy zakupy w obawie, iż na wyspie zamieszkanej przez niecałe 500 osób będzie trudno cokolwiek kupić. Trochę martwi nas perspektywa szukania noclegu. Na Corvo jest tylko jeden hotel ( The Pirates Nest ), a poza tym żadnego hostelu. Mamy nadzieje, że coś znajdziemy. Zbliża się 18.00 więc idziemy do portu, a raczej małej przystani. Bilety na wszystkie promy również kupowaliśmy wcześniej (jeżeli chodzi o ceny, będą podane na końcu podróży w podsumowaniu). Jest dwóch przewoźników: http://www.atlanticoline.pt/p/p/ i http://www.transmacor.pt/. Z niecierpliwością wypatrujemy promu, osiemnasta mija i nic. Zaczynamy mieć wątpliwości, tym bardziej, że obok nas jest zaledwie kilka osób. Jak wyglądają promy wiemy, bo nie raz już pływaliśmy. Okazuje się, że nasza wiedza jest jednak mała. Podpływa bowiem jakaś „łupinka”, z której wysiada parę osób. Tak, to jest nasz prom. Wsiadamy wraz z miejscowymi, jest nas chyba 16 osób. Szczerze mówiąc na przystani nie było żadnej kasy z biletami, wszyscy mieli tylko jakieś kserówki. My też. Może można kupować bilety na promie, tego jednak nie wiem. Po 40 minutach wreszcie osiągamy nasz cel: Corvo. Wysiadamy w jedynym miasteczku na wyspie: Vila do Corvo. Przyszedł czas na znalezienie noclegu. Idziemy przez malutkie miasteczko. Ludzie patrzą na nas jakoś dziwnie, ale uśmiechnięci pozdrawiają. Tylko budynki prywatne. Nic, trzeba szukać. Jakiś Pan zamiata przed swoim domkiem. Pytamy go o nocleg a on z uśmiechem prowadzi nas do siebie. Do wyboru mamy trzy pokoje na górnej kondygnacji. Wybieramy ten z widokiem na ocean. Bardzo klimatyczne miejsce ze wszystkimi wygodami (30 euro). Wieczorem robimy spacer, odnajdujemy jeden sklep (zamknięty) i dwie knajpki. Ceny względne, dobry posiłek z piwem dla dwóch osób nie przekracza 30 euro. Podsumowując: mimo braku trekkingu dopisujemy kolejne 17 km. Chociaż podróż trwała długo, dzień był przyjemny. Czujemy się coraz pewniej. Przekonujemy się, że z noclegami nie powinno być kłopotów. Skoro tu znaleźliśmy bez problemu, to na innych wyspach również damy radę.

Lot na Faial liniami Sata
31.JPG



W oddali nasz cel – wyspa Corvo
33.jpg



Jak przystało na Flores piękne kwiaty
34.jpg



Nasza „łupinka” – prom na Corvo
35.jpg



Vila do Corvo
36.jpg




Dzień 7 (13 lipca) – niesamowita kaldera – Lagoa do Caldeirao. Po spakowaniu naszego dobytku opuszczamy kwaterę nie widząc od wczoraj właściciela. Tutaj nikt nie zamyka domów, wszyscy dookoła się znają, mają zaufanie do siebie i nielicznych turystów. Idziemy jedyną drogą asfaltową, która prowadzi cały czas pod górę na szczyt wulkanu. Tam zaczyna się pieszy szlak PR2. Po drodze mijamy wszechobecne pastwiska, typową wiejską zabudowę. Jesteśmy pod wrażeniem niesamowitej ilości niebieskich hortensji rosnących na każdym kroku. Pogoda na razie dopisuje, niepokoją nas tylko chmury krążące nad samym szczytem. Po 6 km wspinaczki docieramy na szczyt wulkanu, tzn. tak nam się wydaje, bo nie wiele widać. Na dodatek zaczyna padać deszcz. Skuleni przysiadamy pod jakimś krzaczkiem i czekamy na poprawę. Zrezygnowani podejmujemy decyzje o powrocie. Jak to bywało wcześniej nigdzie nie widzieliśmy wejścia na szlak PR2. Ostatnie spojrzenia w kierunku kaldery – chyba widzimy na kamieniu żółtoczerwoną farbę. To początek trasy. Spróbujemy, może pogoda się polepszy. Po przejściu 200 metrów w dół nagle ukazuje się nam w oddali ogromna kaldera. Coś niesamowitego. Nad nami chmury a w dole przepiękne widoki. Prawie jak stadion narodowy z zaciągniętym dachem, tylko o wiele większy. Po zejściu na sam dół kierujemy się za szlakiem prowadzącym wkoło paru jeziorek. Przed nami 4 kilometry. Urzeka nas śpiew ptaków wzmocniony akustyką tego miejsca oraz zupełnie inne światło przedzierające się przez chmury. Wszystko jest bardo wyraźne z niesamowitym kontrastem. Wszechobecne hortensje dzielą pastwiska na zagony, na których leniwie pasą się krowy. Poprawia się również pogoda, wychodzi słońce. Wspinamy się z powrotem do góry i siadamy na zboczu robiąc sobie godzinny spektakl. Niesamowite miejsce a mało brakowało byśmy go nie widzieli. W drodze powrotnej mijamy niewielką grupę turystów, którzy przybyli na wyspę porannym promem. Prawie nikt tutaj nie nocuje, bowiem jeden dzień wystarcza aby odwiedzić kalderę. Po dotarciu do miasteczka mamy jeszcze godzinę czasu do przybycia naszego promu. Wykorzystujemy go na suszenie rzeczy w słońcu i regenerację sił. Tym razem wiemy już jakiej łajby wypatrywać. Jest punktualnie. Z żalem żegnamy się z wyspą Corvo, która zrobiła na nas bardzo duże wrażenie. Przed osiemnastą docieramy do Santa Cruz na wyspie Flores. Aby zrealizować jutrzejsze plany musieliśmy dotrzeć do oddalonej o niecałe 20 km miejscowości Lajes. Na komunikację miejską nie mamy co liczyć. Obieramy odpowiedni kierunek i idziemy „na stopa”. Zabiera nas młody Portugalczyk spędzający wakacje u kolegi. Uzyskaliśmy od niego sporo informacji o azorskich wyspach i samej Portugalii. Docieramy do Lajes o przyzwoitej godzinie. Pora znaleźć nocleg. Od miejscowych dostajemy adres jakiejś prywatnej kwatery. Dzieci odprowadziły nas pod sam dom. Tutaj na budynkach nie ma żadnej informacji o tym czy jest to pensjonat lub prywatna kwatera . Niestety miły Pan informuje nas, że wszystkie pokoje ma zajęte. Po krótkiej rozmowie z żoną przygarniają nas do siebie oddając swoją sypialnię do naszej dyspozycji (30 euro). Zostawiamy wszystkie rzeczy i idziemy do miasteczka. Trafiamy do małego portu, gdzie w miejscowej knajpce jemy porządny posiłek. Jutro przed nami zapowiada się długa trasa. Podsumowując: dopisujemy do naszego przebiegu kolejne kilometry, tym razem 25 . Odnieśliśmy wrażenie jakby wszyscy mieszkańcy nas znali, są bardzo serdeczni i otwarci. Najmniejsza wyspa, czyli Corvo, zdecydowanie jest warta zobaczenia. Na nas zrobiła ogromne wrażenie.

Wszechobecne hortensje w drodze na szczyt wulkanu
38.jpg



Dawna zabudowa służy teraz zwierzętom
39.JPG



Oznakowanie szlaku
41.JPG



Lagoa do Caldeirao
44.JPG



Hortensje i jeszcze raz hortensje
45.JPG



Vila do Corvo
47.jpg



Mały wiatrak z trójkątnymi żaglami
48.JPG



Pas startowy wzdłuż Santa Ctuz na Wyspie Flores
49.JPG



Charakterystyczny kościół, tu w Lajes na wyspie Flores
50.JPG




Dzień 8 (14 lipca) – Faja Grande, trzecia wyspa FLORES Przed nami długa wyprawa. Wstajemy przed siódmą i po cichutku, żeby nie obudzić gospodarzy, mamy zamiar opuścić naszą kwaterę. Nie udaje się nam to, bowiem właściciele z zastawionym suto stołem zapraszają nas na śniadanie. Tego się nie spodziewaliśmy. Miło się rozmawia ale pora ruszać w trasę. Dostajemy wodę i owoce na drogę. Naszym celem jest dojście do Faja Grande – miejscowości położonej najdalej na zachód w Europie. Pierwszym przystankiem po drodze będą dwa jeziorka (zalane kaldery) : Funda i Rasa. Na razie idziemy drogą asfaltową co nam jakoś nie przeszkadza. Samochody jeżdżą bardzo rzadko a pobocza porośnięte są niebieskimi hortensjami. Po przejściu 6 km docieramy do Caldeira Funda, po następnym kilometrze ukazuje się druga - Caldeira Rosa. Pogoda słoneczna, więc widoki niesamowite. Spotykamy pierwszych turystów –trzy Rosjanki, które na sam szczyt wjechały autem. Ruszamy dalej kierując się do miejscowości Mosteiro. Tam musimy wejść na szlak PR2, którym dojdziemy do Faja Grande. Mijają następne 4 km i docieramy do punktu widokowego Miradouro do Lajedo. Widać z niego małą wysepkę Cartario. Następnie mijamy Rocha Dos Bordoes – formacje skalną z ogromnymi kolumnami bazaltu. Mając 15 km w nogach docieramy do wioski Mosteiro. Wchodzimy na szlak PR2 kierując się do następnej wioski – Fajazinha. Tuż przed dotarciem tam, widzimy w oddali mnóstwo wodospadów. To Lagoa dos Patas. Skończyła się nam woda i zapasy żywności , więc w Fajazinha mamy zamiar je uzupełnić. Znajdujemy jeden sklep i knajpkę. Niestety i tutaj mieszkańcy maja sjestę, a co za tym idzie, wszystko pozamykane. Nie ma żywej duszy. A do Faja Grande jeszcze 7 kilometrów. Docieramy tam wreszcie klucząc między zagonami z miejscowego kamienia. Niecałe 8 godzin marszu i 25 kilometrów w nogach. Jest dopiero szesnasta. Uzupełniamy zapasy i spalone kalorie. Jak na złość długo szukamy noclegu. Jest to bowiem dosyć znana miejscowość odwiedzana przez wielu turystów. Wszystkie hostele i schroniska pozajmowane. Kolejny raz trafiamy do tego samego sklepu, i tu z pomocą przychodzi sprzedawca dając namiary do swojego znajomego. Za 40 euro mamy do dyspozycji cały dół domu z widokiem na klify i ocean. Po kąpieli i godzinnym odpoczynku idziemy zwiedzić okolicę. Rzeczywiście napotykamy sporo turystów. Sporo jak na Azory. Trafiamy do knajpki nad brzegiem oceanu z wystawką w postaci pieniędzy papierowych z różnych stron świata. Akurat mamy 20 złotych. Pan nas prosi, abyśmy się na nich podpisali i z dumą dołącza je do swojej kolekcji. Tym sposobem w najdalej na zachód wysuniętej miejscowości w Europie dostajemy wielkie kufle piwa za złotówki. Podziwiamy zachód słońca, potężne oświetlone klify. Piękne miejsce. Podsumowując: była to najdłuższa do tej pory wyprawa. Doliczając kilometry zrobione w Faja Grande uzbierało się ich aż 34. W dalszym ciągu na szlakach bardzo niewielu turystów. W każdej napotkanej wiosce i niewielkiej miejscowości są charakterystyczne skwery obsadzone platanami. W większych miejscowościach jest na nich bezpłatny dostęp do wi-fi. Trzeba pamiętać tylko o sjeście, podczas której wszystko jest pozamykane.

W drodze do Faja Grande
51.jpg



W drodze do Faja Grande
52.jpg



W drodze do Faja Grande
53.jpg



Caldeira Funda
54.JPG



Formacja skalna Rocha Dos Bordoes
55.jpg



Takimi drogami przyjemnie spacerować
56.JPG



Takimi drogami przyjemnie spacerować
57.JPG



Wioska Mosteiro
59.JPG



W drodze do Faja Grande
60.jpg



Lagoa dos Patos
61.jpg



Podcienie z platanów w Fajazinha
62.jpg



Tuż przed Faja Grande
63.jpg



Można mieszkać i tak – Faja Grande

Dodaj Komentarz

Komentarze (9)

maczala1 19 grudnia 2015 23:12 Odpowiedz
Piękne widoki ale z suweniarami to trochę zaszaleliście :)
mmaratonczyk 19 grudnia 2015 23:43 Odpowiedz
Maczala, może to zbieg okoliczności ale to właśnie ty mnie natchnąłeś na krótki wypad do Alesund i wycieczkę na Geiranger. Jak mi się uda to w święta wrzucę jakieś foty. Może teraz ty się skusisz na Azory. Pozdrawiam. ;)
maczala1 20 grudnia 2015 00:05 Odpowiedz
To nie może być przypadek, to musi być przeznaczenie :)Powiem Ci, że taką wycieczkę wziąłbym z miłą chęcią od ręki, bo Madera i Azory chodziły mi od dawna po głowie.Niestety w chwili obecnej z powodów zdrowotnych jestem zmuszony odłożyć eskapady wymagające długiego chodzenia na bliżej nieokreślony termin. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę mógł zobaczyć te widoki na własne oczy :)
mmaratonczyk 20 grudnia 2015 22:11 Odpowiedz
Maczala, aż tak mocno z tymi suwenirami nie szaleliśmy, bo w tym 1580 zł było jeszcze nasze wyżywienie.
walen78 20 grudnia 2015 22:16 Odpowiedz
Madera już dwukrotnie, i nie po raz ostatni, zaliczona. Teraz czas na Azory!
raphael 23 grudnia 2015 20:29 Odpowiedz
Relacja dokładna, pomocna i inspirująca, szczególnie dla mnie, bo od jakiegoś czasu z zaciekawieniem spoglądam na ten kierunek, szczególnie na Flores i Corvo.Jestem tylko nieco zaskoczony, ba, zszokowany/przerażony, chmurzyskami, deszczem i aż taką niestabilnością pogody... i to w lipcu, wydawałoby się najlepszym miesiącu do odwiedzenia Azorów.I pytania techniczne, co to za cyferki na zrzucie ekranu z Endomondo? czy używane do zapisywania trasy Endomondo wykorzystuje tylko GPS, czy potrzebuje też połączenia z internetem?
mmaratonczyk 23 grudnia 2015 20:40 Odpowiedz
Pogodą nie ma się co martwić, deszcze są przelotne ale jest wystarczająco ciepło więc wszystko szybko wysycha. Na Flores i Corvo było najwięcej słońca. Te cyferki to kolejne pokonywane kilometry, połączenie z internetem jest potrzebne tylko żeby zrzucić to do kompa, lub żeby ktoś w domu mógł na żywo Cię obserwować. Pozdrawiam ;)
wulkan 31 grudnia 2016 21:16 Odpowiedz
Fajna relacja. Byłem na Sao Miguel, Faial, Pico i Sao Jorge. W 2017 chcę dotrzeć właśnie na Corvo i Flores, ponownie Sao Miguel i być może Santa Maria. Będę miał wolny czas koniec lutego/początek marca - czy był ktoś na Azorach o tej porze?Szczęśliwego Nowego Roku! Życzę wielu udanych podróży!
alesikpl 29 stycznia 2017 21:55 Odpowiedz
Z utęsknieniem przeczytałam kolejną relację o Azorach... szczególnie o Flores i Corvo, bo ta podróż jeszcze przede mnie ;) Fajna relacja i piękne zdjęcia! I cenowo b. fajnie wam wyszło!