+2
Dariusz Stefaniak 20 marca 2014 00:32
Dużo się działo i jakoś zupełnie zapomnieliśmy o planowanym jeszcze przed wyjazdem zabukowaniu miejsca na wypad łodzią w poszukiwaniu delfinów i kaszalotów. Później nagle się okazało, że weekend, że miejsca zajęte, że biura nieczynne i nagle zrobiło się bardzo mało czasu. Po intensywnej wymienie e-maili w niedzielny wieczor, w końcu o 01:10 w nocy dostałem potwierdzenie – są dwa miejsca na łodzi wypływającej w morze o ósmej rano. Trzymają je dla nas. Dobrze, ze jest internet.

Wyłączyłem komputer, nastawiłem budzik na wcześnie rano i wsunąłem się pod kołderkę, koło śpiącego juz Anioła.

- Jedziemy jutro oglądać delfiny – szepnąłem.

- Ale fajnie! – odpowiedziała zaspana. Kiedy zasypiała niewiele wskazywało na to, że się uda.

- Ale musimy wstac wczęśnie rano.

- Wstaniemy.

Budzik zadzwonił niemalże chwilę potem. Przynajmniej tak mi się zdawało. Za oknem zrobiło się już jasno. Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy samochodem do Punta Delgada.

Sam dojazd do tego miasta, to żaden problem, lecz znalezienie w kilka minut biura firmy, która organizowala naszą wycieczkę, to juz było wyzwanie. W kilka minut, bowiem my jak zwykle grafik mielismy napięty. Ja kreciłem się w wąskich uliczkach coraz bardziej zdenerwowany, Anioł dzwonił do biura z informacją, że spóźnimy się kilka minut i próbował uzyskać jakieś wskazówki co do położenia biura. Okazały się one bezcenne, ponieważ mapka ściągnieta z internetu była niedokładna.

Kiedy pojawilismy się pod właściwym adresem nasza grupa właśnie wychodziła na pobliską przystań. Wzięliśmy w locie nasz przydziałowy ekwipunek (kapoki i sztormiaki), wpisaliśmy się na listę i po chwili doganialiśmy ludzi wchodzących juz na łódź. Uff! Znów się udało.

Pogoda nie była najlepsza tego dnia. Chmury szczelnie zakrywały niebo, ale nie wiało i nie upłynęliśmy daleko, gdy pojawiłay się pierwsze delfiny. Charakterystycznie ubarwione, z żółtawymi podbrzuszami, niezbyt duże (chociaż większe od człowieka) zbliżyły się do łodzi jakby chciały się zaprezentować. Mielismy je na wyciągnięcie ręki. Przypomniałem sobie te liczne delfinie harce przed dziobem staku oglądane podczas rejsów. One to uwielbiają i z daleka ciągną w kierunku statku by dać się wyskakiwać na tworzonej przez dziób fali. Nasza łódź wielkiej fali nie wytwarzała, ale delfiny jak widać to towarzyskie zwierzęta, i towarzyszyły nam przez jakiś czas.

Przed wycieczką zastanawiałem się, czy nie będzie to ściema i czy nie będziemy krążyć po oceanie, by powrócić z niczym, gdy delfinów nie uda się spotkać. Pocdobnie jak to było zimą w Tromsø, gdzie wycieczka pod pretekstem oglądania zorzy polarnej była fajna, tylko, że akurat zorzy nie było. Okazuje się jednak, że firma jest solidna. Mają swoich informatorów obserwujących ocean wokół wyspy i otrzymują na bieżaco informacje, gdzie można zaobserwować kolejne stada. Dlatego, gdy już się naoglądaliśmy, szyper przesunął manetkę silnika na całą naprzód i zostawiając za rufą potężną fontannę wody, ruszylismy z kopyta w inne miejsce.

Delfiny, które tam spotkaliśmy, były już ubarwione inaczej, i przede wszystkim były większe. Nie były już tak towarzyskie jak poprzednie, trzymały nas na dystans, ale mogliśmy oglądać jak skaczą.

Na chwile pojawiło się słońce, więc oglądanie i fotgrafowanie zrobiło się jeszcze przyjemniejsze.

Zauważyliśmy jednak ciekawe zjawisko. Grupa biorąca udział w wycieczce liczyła kilkanaście osób (głównie Holendrów i Niemców) i podczas gdy my zafascynowani obserwowaliśmy powierzchnię wody to z jednej, to zdrugiej burty, fotografowaliśmy wyskakujące z wody ssaki, i najzwyczajniej cieszyliśmy się z oglądanych widoków [zdjęcia w oryginalnym tekście na moim blogu "Moja Szuflada"], większość towarzystwa, przyglądąła się niemrawo, z obojętnymi minami. Biedni, mieli wykupiona wycieczkę całaodniową, z przerwą na obiad. Z pewnością zanudzili się na śmierć. My mieliśmy wersję krótszą, półdniową.

Do ostatniej grupy ssaków trzeba było na pełnej prędkości (a była to naprawdę szybka łódź) dobre kilkadziesiąt minut, niemal na wschodni kraniec wyspy. Tam napotkaliśmy największe tego dnia osobniki, zwane po angielsku pilot whales. I chociaż to mikrusy wśród wielorybów, to jednak ich wielkość (3.6 – 6.5 metra) w porównianiu z człowiekiem budzi respekt. Te już nie dały się podejść zbyt blisko. Kiedy tylko dystans skracał się według nich za bardzo, nurkowały, by po kilku minutach pojawić się znacznie dalej. Potem łodzie (bo w tym momencie towarzyszyły nam też dwa „zodiaki” konkurencyjnych firm ) znów brały kurs w ich kierunku i podchody zaczynały się od nowa, do następnego zanurkowania.

W końcu trzeba było wracać. Czekała nas kilkudziesięciominutowa jazda wzdłuż południowych wybrzeży wypsy. Pogoda się psuła, zaczynało padać, ale wciąż było co oglądać. W strugach ulewnego deszczu opuszczalismy naszą łódź w Ponta Delgada.Trzeba było gdzieś przeczekac najgorszą pogodę. Poszlismy na kawę, a potem trafilismy na miejscowy targ. Owoców było tam oczywiście mnóstwo, a najpiękniej prezentowały się ananasy – każdy zapakowany w oddzielne pudełeczko. Mozna było też kupic herbatę z tutejszych plantacji, jak chociaż by tę z Porto Formoso.

Późnym popołudniem wróciliśmy do Capelas, gdzie po krótkim spacerze po uliczkach tego miasteczka, w jednej z restauracji zjedliśmy na kolację górę krewetek. Kończył się kolejny dzień. Nieubłaganie zbliżał się koniec naszego pobytu na wyspie. Wciąż jednak cały następny dzień był jeszcze przed nami i to była jasna strona tej sytuacji.

c.d.n.

Dodaj Komentarz