0
KarolKwiat 1 lutego 2019 17:21
Prawie każdy z nas używa Facebooka i zapewne nie raz denerwowaliśmy się z powodu nachalnej reklamy umiejscowionej na naszej stronie. Miałem podobnie, aż do momentu pojawienia się promocji Air China. Przeglądając wcześniej oferty do Australii ceny oscylowały w granicach 800 funtów a tutaj pojawiła się opcja lotów na Antypody za jedyne 500! Takie oferty są rzadkością, więc szybko zebrała się ekipa w postaci Jacka i Łukasza, więc można było przygotowywać się do wylotu.
Plan obejmował 11-godziny lot z Heathrow do Pekinu, 12-godzinny transfer na lot do Sydney i podobnie długie połączenie do Sydney. Pierwszy etap odbył się na pokładzie Boeinga 777, a drugi Airbusa A330. Standardowy system rozrywek pokładowych, dwa posiłki i tyle można powiedzieć o tym locie. Troska o obsługę pasażera znacznie mniejsza niż w Emirates czy Thai Airways, co potwierdzają dość średnie opinie uzyskane przez chińskiego operatora na wielu różnych platformach rankingowych.





Dla niektórych klientów jakość usług jest obojętna i ważne jest tylko to, aby dolecieć z punktu A do punktu B, inni zwracają uwagę na wszystko - począwszy od poziomu rozrywki pokładowej, przez jakość obsługi zakończywszy na markach alkoholu. Akurat w przypadku Air China można było liczyć na dwa małe piwa, bo pytanie o trzecie zakończyło się odmową i propozycją szklanki soku w zamian. Ogólnie większość pasażerów stanowili obywatele chińscy, którzy często odmawiali posiłków czy napojów serwowanych przez stewardessy podczas 12-godzinnego lotu. Nie wiem czym było to spowodowane - żartowaliśmy sobie, że nie chcą narażać państwa na straty bo Air China jest flagową linią tego kraju.
Aby dolecieć na kontynent australijski potrzebna jest przesiadka w jednym z azjatyckich hubów. (Nie mówimy tutaj o Perth, które ma bezpośrednie połączenie z Londynem obsługiwane przez Qantas). Często są nimi Dubaj (Emirates), Doha (Qatar Airlines), Singapur czy jak w naszym przypadku Pekin. Kilka albo kilkanaście godzin w terminalu i następnie lot na Antypody. Cała podróż do Australii może trwać nawet i 40 godzin, w zależności od połączeń. Nie ma co ukrywać jest to męcząca wyprawa. Jednym pasuje krótki stopover i szybkie przemieszczenie się na drugi lot, inni potrzebują regeneracji po pierwszym etapie.
Dla osób z zasobniejszym portfelem idealnym rozwiązaniem jest wynajęcie pokoju na godziny, tzw. Hourly Hotel, zlokalizowanym na terenie pekińskiego terminalu. Doba kosztuje ok. 150 funtów a godzina w lounge z dostępem do wi-fi czy skorzystanie z prysznica uszczupli nasz portfel o 20 funtów. Na szczęście jest opcja dla miej zamożnych czyli ogólnodostępny prysznic za darmo, co przy 35-stopniowym upale i kilkugodzinnym pobycie w pekińskim smogu jest rzeczą bezcenną. Dla osób z mniej grubym portfelem pozostaje spanie na krzesłach albo podłodze.



My nie skorzystaliśmy z wyżej wymienionym opcji. Postanowiliśmy opuścić terminal i podczas pierwszego stopovera udać się do centrum miasta a w drodze powrotnej z Sydney odwiedzić Wielki Mur Chiński.
Dawniej, aby dostać wizę do ChRL trzeba było poświęcić trochę czasu i pieniędzy. Teraz jest łatwiej, bo rząd wprowadził możliwość aplikowania o wizę tranzytową, pozwalającą na "zagospodarowanie" długiego stopovera. Długość wizy wynosi 144 godziny i pozwala na zwiedzenie najważniejszych atrakcji w obrębie miasta a nawet poza, bo słynny Mur Chiński znajduje się ok. 60 km za jego granicami. Proces aplikacji jest szybki - po opuszczeniu samolotu musimy udać się do odpowiedniego stanowiska, wypełnić formularz, zeskanować twarz, zostawić odcisków palców, po czym można stanąć w kolejce do odprawy. Potem następna, gdzie skanowany jest bagaż podręczny, przejazd kolejką i wreszcie można ruszyć do stolicy Państwa Środka. Jest jeden minus tego procesu - długie kolejki i urzędnicy, którzy zbyt wolno wyrabiają wspomniane promesy. Ostatecznie nie było aż tak źle z racji małego ruchu w niedzielny poranek ale podczas drugiego transferu, po wylądowaniu z Sydney, poświęciliśmy 2,5 godziny na wyjście z lotniska.



Aby dostać się do centrum Pekinu trzeba skorzystać z linii Airport Express, potem przesiąść się na metro i udać się na stację Tianmen East. Po wyjściu z podziemi zderzamy się z realiami chińskimi i możemy się przekonać jak wygląda życie mieszkańców. Jedna z głównych ulic przy której ulokowane są budynki rządowe jest pełna aut, motorów i rowerów, którymi przemieszczają się tysiące Pekińczyków. Ruchem kieruje sygnalizacja świetlna i policjant, jak mogłoby się wydawać dbający o bezpieczeństwo uczestników ruchu. Ale tak do końca nie jest, bo zielone światło w większości krajów oznacza możliwość bezpiecznego przejścia dla pieszych, tylko nie w Chinach. Obserwując ruch przez kilka minut byłbym świadkiem potrącenia na pasach i to nie jednym ale w kilku przypadkach. W internecie jest dużo filmików pokazujących wypadki z udziałem pieszych i brak szacunku wobec nich ze strony kierowców. Rada jest taka: trzeba zachować szczególną uwagę przechodząc w Pekinie na drugą część ulicy i nie do końca wierzyć sygnalizacji świetlnej.





Po przejściu kilkuset metrów, obowiązkowej kontroli bezpieczeństwa i sprawdzeniu dowodów tożsamości weszliśmy na Plac Tianmen czyli Plac Niebiańskiego Spokoju. Jest to największy plac publiczny na świecie, gdzie odbywają się wielkie parady wojskowe czy celebrowane są różnego rodzaju uroczystości. Zapewne część z nas kojarzy to miejsce także z masakry studentów, która miała miejsce w 1989 roku. Częściami placu jest pomnik Bohaterów Ludu a także mauzoleum Mao Zedonga, Wielka Hala Ludowa i Chińskie Muzeum Narodowe. Najwięcej osób gromadzi się przy Bramie Niebiańskiego Spokoju, która jest narodowym symbolem kraju i znajduje się w jego godle. Znajduje się tam także portret Mao Zedonga, legendarnego przywódcy kraju a także dwa napisy w języku chińskim oznaczające: niech żyje Chińska Republika Ludowa i niech żyją zjednoczone ludy świata.
Po czasie spędzonym na największym placu świata minęliśmy portret wielkiego wodza i weszliśmy do parku Zhongsham. Całkowicie inny świat do tego jaki doświadczyliśmy chwile wcześniej, bo w jednym momencie nastąpiła błoga cisza i spokój. Wśród bujnej zieleni można było odetchnąć od miejskiego smogu. Następnym naszym celem był teren Zakazanego Miasta, jednak byliśmy tam już poza godzinami otwarcia i jedynie co mogliśmy to przeszliśmy się po terenach okalających wspomnianą atrakcję.







Dość częstym widokiem były przenośne grille, oferujące kiełbaski, wyglądem przypominające nasze polskie serdelki. Miały dziwny smak, za słodki i raczej w ich skład nie wchodziło mięso wieprzowe. Być może były zrobione z psiny, które mięso na co dzień ląduje na stołach Chińczyków a może z czegoś innego. Nie będę wnikał…
Mała kiełbaska nie napełniła naszych żołądków, więc po drodze wstąpiliśmy do pierwszego napotkanego baru. Po wyborze w menu można było odnieść wrażenie, że jest to bar podróbkowy z takimi rarytasami jak grillowane kacze głowy, zupa z kurzych nóżek, kacze żołądki, chińska wersja polskiej czarniny czy dania z wątroby. Nie jestem fanem takich potraw i gustuję w bardziej zjadliwych daniach, więc na naszym talerzu znalazło się jedno z nielicznych, "normalnych dań", którym była grillowana kaczka z ryżem.
Charakterystyczną rzeczą w stolicy Państwa Środka jest wszechobecna policja i różnego rodzaju służby rozsiane dosłownie co kilka metrów. Są widoczne na każdym kroku pilnując porządku na chodniku, w przejściu podziemnym czy stojąc na baczność przy budynkach rządowych. Można odnieść wrażenie, że nikt by nawet nie myślał aby złamać prawo, gdyż każdy krok Chińczyków jest dokładnie obserwowany przez służby.
Po powrocie na lotnisko nie wiedzieliśmy do końca co trzeba zrobić z wizą i udaliśmy się do informacji. Niestety, nie za dużo się dowiedzieliśmy i w dalszym ciągu nie byliśmy pewni czy musimy ją oddać przekraczając bramki lotniska czy zrobić coś innego, gdyż osoba pracująca w punkcie info nie za bardzo znała język angielski. Skierowaliśmy się wtedy w kierunku bramek, gdzie przeszliśmy ponownie cały proces odprawy, wypełniliśmy drugą cześć wniosku wizowego, zostawiliśmy druk w okienku, po czym celnik wbił pieczątkę w paszport. Do odlotu zostało kilka godzin, więc w celu zabicia wolnego czasu próbowaliśmy się zalogować do lotniskowego wi-fi. Niestety, nikomu z nas się to nie udało i pozostaliśmy bez łączności ze światem.
Pekińskie lotnisko, jako wizytówka jednego ze światowych mocarstw, powinna zapewnić pasażerom dobrej jakości połączenie internetowe. Mamy XXI wiek i niektóre standardy (rozwiniętego świata) powinny być zachowane.
Na koniec trochę charakterystyki Chińczyków. Z wyrazu ich twarzy nie można rozszyfrować czy są weseli, zdenerwowani czy obojętni. Wielu z nich nie okazuje żadnych emocji, obojętnie czy pełnią rolę strażników granicznych, sprzedawców czy kelnerów. Widocznie system komunistyczny wciąż obecny w tym kraju wywarł duży wpływ na całe społeczeństwo i zabił w nich naturalną radość z życia, ukazywaną przez inne nacje.





Druga część pobytu w Pekinie odbywała się na podobieństwo pierwszej czyli 12-godzinny lot z Sydney, kolejka po tymczasową wizę, kolejka do odprawy, krótka podróż wewnętrznym pociągiem i wychodzimy z lotniska. Mieliśmy niecałe 10 godzin do odlotu, więc nie chcąc tracić czasu od razu znaleźliśmy taksówkarza, który zawiózł nas na słynny Mur Chiński. Na początku wyceniał swoją usługę na 1600 juanów, ale po krótkich negocjacjach zszedł z ceną do 700 czyli ok. 80 funtów. Zeszliśmy na parking i ruszyliśmy w stronę odległego o 60km Muntianyu, gdzie znajdował się cel naszej podróży. Nasz kierowca nie za bardzo komunikował się w języku angielskim, ale nie wiózł nas w złym kierunku, co sprawdziliśmy w google map, tak na wszelki wypadek. Po drodze można było doświadczyć, że coś takiego jak przestrzeganie zasad ruchu drogowego w Chinach to mrzonka. Jazda na czerwonym świetle, wyprzedzanie po obu stronach, nadmierna prędkość, nie zwracanie uwagi na licznych rowerzystów i wygrażanie pięścią to jest chleb powszedni na tamtejszych drogach.


Szczęśliwie dojechaliśmy do Muntianyu, gdzie Mur Chiński rozpościera się na malowniczych wzniesieniach i górach, wzmacniając piękno tego miejsca. Po zakupie trzech biletów: na mur, autobus podwożący turystów pod wyciąg krzesełkowy i kolejkę zapłaciliśmy w sumie ok. 20 funtów (oczywiście weszliśmy do kas bez kolejki dzięki naszemu kierowcy). Następnie po krótkiej podróży wyciągiem, podczas której mogliśmy podziwiać dzieło starożytnych Chińczyków, spełniliśmy marzenie wielu podróżników czyli spacer po słynnym Murze Chińskim. W 2007 roku został wpisany przez UNESCO na listę 7 nowych cudów świata. Nasza część została zbudowana w VI wieku i chroniła państwo przed najazdem ludów koczowniczych z północy. Oprócz widoków zapierających dech w piersiach można zobaczyć liczne wieżyczki a także ekipę wolontariuszy związanych z zimowymi igrzyskami olimpijskimi w Pekinie w 2020 roku. Mieli jednolite pomarańczowe koszulki i kręcili oni klip promujący olimpiadę.
Po kilkugodzinnej obecności musieliśmy pożegnać się ze słynnym murem i zjechaliśmy na dół, gdzie zamierzaliśmy kupić małe pamiątki. Niestety, to co usłyszałem od sprzedawców powaliło mnie na kolana. Jeden mały magnes na lodówkę kosztował w przeliczeniu 10 funtów a breloczek o pięć więcej. Bez przesady, nie miałem zamiaru napełniać kasy oszustom żerującym na turystach i wróciłem na lotnisko bez pamiątki. W drodze powrotnej do auta spotkaliśmy naszych rodaków mieszkających w australijskim Brisbane, którzy przestrzegali nas przed korzystaniem z usług nielicencjonowanych taksówkarzy tak jak w naszym przypadku, wspominając coś o handlu narządami, itp… Brrr.
W drodze powrotnej nasz szofer zaproponował wizytę w herbaciarni, na którą się zgodziliśmy. Była to prezentacja połączona z degustacją różnych gatunków herbat a na sam koniec można było kupić paczkę tej, która przypadła do gustu. Niestety ceny były także "turystyczne", począwszy od 25 funtów za sztukę. Dziękuję, ale nie skorzystam. Zdrowi i cali dotarliśmy na lotnisko i pożegnaliśmy naszego taksówkarza, dając mu mały napiwek i udaliśmy się w stronę odpraw. Czekając na odlot do Londynu zrobiliśmy małe zakupy, np. papierosy były w cenie 7 zł i wystartowaliśmy na ostatni etap podróży z dalekiej Australii. No może nie całkiem bo ostatnim była trasa do Bristolu, po 36 godzinnej podróży, tym razem już samochodem.




















Dodaj Komentarz